Spis treści
Karta redakcyjna
Mojżeszowy krzak
Atmosfera miłości
Więzień
Zażalenie
Człowiek, który powstał ztorów
Młodzi lubią szybko
Leży we mnie martwy anioł
Bóg zapłać
Wściekły pies
Amen
Opieka redakcyjna: ANITA KASPEREK
Redakcja: KRYSTYNA GOLDBERGOWA
Korekta: KAMIL BOGUSIEWICZ, Pracownia 12A
Projekt okładki istron tytułowych: MAREK PAWŁOWSKI
Zdjęcie na okładce: MICHAŁ FIAŁKOWSKI
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ
Skład iłamanie: Nordic Style
© Copyright by Wojciech Tochman
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2018
Wydanie drugie zmienione
ISBN 978-83-08-06693-5
Wydawnictwo Literackie Sp. zo.o.
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
tel. (+4812) 6192770
fax. (+4812) 4300096
bezpłatna linia telefoniczna: 800421040
e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl
Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Mojżeszowy krzak
Pan Bóg miał jakiś plan– zadzwoniły budziki. Wstali, umyli zęby. Wstały
i niektóre matki, by dziecku na drogę przygotować prowiant. Nie
wszystkie, bo bywają dzieci, które radzą sobie wkuchni same: kanapka,
może trzy, jabłko, sok wkartoniku, nic trudnego, po co matkę zrywać tak
wcześnie? Niech śpi spokojnie, jej budzik zadzwoni ikaże się zbierać do
pracy.
Może gdzieś ojciec wstał pierwszy? Zrobił córce śniadanie, jedzenie na
podróż, poprosił, by dopiła ciepłą herbatę, dał buzi, pomachał przez okno?
Był na pewno itaki dom.
Aniele Boży, stróżu mójtak się modlili, kiedy wyjeżdżali zmiasta.Ty
zawsze przy mnie stój.
Świtało. Aleksandra Dawidziuk, przed trzydziestką, absolwentka
teologii, pamięta, że odmawiali i inne modlitwy. Kogo i o co prosili?
Wszystko wymazane.
Katechetka chciała kiedyś studiować psychologię. Co, jak i dlaczego
ludzie czująto interesuje. Psychologia, tak twierdzi, nie odpowiada na
pytanie osens życia. Ateologia tak.
Jaki jest sens tego, co zdarzyło się na warszawskiej szosie?Nie wiem.
Jakiś jest na pewno.
Mąż katechetki uczy historii wkatolickim liceum. Teraz trzyma żonę za
rękę. Będą opowiadać otamtym dniu.
Zdążył już dotrzeć do szkoły. Otym, co się stało, usłyszał od sekretarki.
Pomyślał o żonie: siedziała na samym przodzie, zginęła. I o Bogu:
cokolwiek się stało, jesteś moim Bogiem, mimo wszystko. Tak się zżoną
umówił przed trzema laty, zanim wzięli ślub: cokolwiek się między nami
stanie, najpierw jest Bóg.
Pierwszy, przed wszystkim.
Ztaką pewnością mąż katechetki tamtego ranka wsiadł do samochodu,
pojechał do domu, by z komputera wydrukować listę młodych
pielgrzymów. Żona pielgrzymkę zorganizowała w zastępstwie księdza,
który wtym czasie głosił gdzieś rekolekcje.
Mąż katechetki wpadł do mieszkania, spojrzał na pastelowe ściany,
świeżo odmalowane, na nowe meble, jeśli będę mieszkał tu sam, jeśli mi
zabrałeś, to itak jesteś moim Bogiem, powtarzał to sobie na okrągło, złapał
zdrukarki listę żywych iumarłych, zbiegł po schodach, ruszył pędem tam,
gdzie to się stało, kocha ją, iotym myślał wsamochodzie. Kocha może już
od chwili, gdy w parafialnej wspólnocie spostrzegł po raz pierwszy.
Usłyszał wtedy jej niezwykłe świadectwo: pochodzi zniewierzącej rodziny,
sama znalazła Chrystusa, sama poprosiła o chrzest, gdy miała
siedemnaście lat. Poruszyło go to niebywale. Po jakimś czasie zobaczył
w miejskim autobusie, poprosił o spotkanie. A że nie była zbyt chętna,
pobiegł do kościoła i prosił Boga, by otworzył jej serce. Tak teraz to
wspominają. Iona klęczała przed Najświętszym Sakramentem iprosiła, by
jej serce drgnęło. Bo chłopak wydawał się jej wporządku, więc czemu nie.
No iBóg zdecydował, jak widać.
Mąż katechetki dojechał prawie na miejsce, oddał listę policjantowi
idostał najwspanialszą wiadomość: żona żyje. Zabrano ją do Białegostoku.
Zawrócił, płakał.
Było tak: katechetka usiadła obok kierowcy na fotelu przeznaczonym dla
pilota. Był też kierowca zmiennik, dla którego miejsca zabrakło, usiadł
więc na schodkach, u stóp nauczycielek wychowania fizycznego. One
usiadły wpierwszym rzędzie, po prawej stronie.
Nauczycielka wychowania fizycznego (twarz niemłoda, życzliwa,
poraniona) pamięta, że katechetka miała jeszcze ochotę na koronkę
różańca.
–Pani da spokójpowiedziała do koleżanki.Niech dzieci śpią, długa
droga przed nami, jeszcze zdążymy.
Katechetka nic nie pamięta. Tylko że uśmiechnęła się do kierowcy:
pierwszy raz w życiu siedzi w autokarze tak blisko przedniej szyby,
wszystko wspaniale widać. Izasnęła.
Nauczycielka wychowania fizycznego pamięta, że wstała z miejsca,
gdy zobaczyła, co się dzieje.
–Co pan robi?!– krzyknęła do kierowcy.– Niech pan nie wyprzedza!
Ijeszcze:– To koniec!
Katechetka ani drgnęła. Ani na moment nie zajrzała śmierci wtwarz.
–Bóg pogrążył mnie wgłębokim śnie.
Nie widziała, nie słyszała, nie czuła. Spała, gdy wylatywała przez szybę.
Cudownie ocalona, tak oniej teraz mówią wBiałymstoku. Ocknęła się, nic
nie bolało. Bo leciała całkiem bezwładnie. Itak uderzyła oasfalt, rękę
złamała, poraniła czoło, tyle, cud. Wjej głowie nie odtwarza się teraz żaden
straszny film, żaden flashback: co pan robi?! niech pan nie wyprzedza! to
koniec! Wsnach katechetki nic takiego się nie dzieje, nie ma żadnej szyby,
przez którą wspaniale widać, wktórą wjeżdża tir, uderzenia, ognia, nie ma
nic. Spokój.
– Staramy się o dziecko mąż katechetki głaszcze żonę po dłoni.
Dziękujemy Bogu, bo wiedział, że na nie jeszcze nie czas.
–Ono– mówi ona– upadku na asfalt by nie przeżyło.
Idą święta. Barbara Kuśmierczyk (szara, zmęczona, może przed
pięćdziesiątką, może po) spakuje rybę, kutię, pierogi zgrzybami, wsiądzie
do pociągu i pojedzie do syna. Daleko, pięćset kilometrów, do
Siemianowic. Nikt w tej podróży nie będzie jej towarzyszył, nikogo na
świecie poza synem nie ma.Ty byś chyba umarła, gdyby mnie zabrakło
tak jej powiedział ostatnio. Syneczek ukochany. Do niedawna leżał tutaj,
w Białymstoku, ale miejscowi lekarze uznali, że sami sobie z nim nie
poradzą. Iwysłali go na drugi koniec kraju. Teraz, kiedy bez syna pusto,
matka sięga często do portfela. Tam nosi jego zdjęcia: czarna czupryna,
uśmiech, dobre spojrzenie. Wysoki, drobny, całe życie mało jadł. Przy
wzroście sto osiemdziesiąt trzy ważył pięćdziesiąt osiem, teraz jeszcze
mniej. Ciągle chudnie.
Kuba, wszpitalu daleko od domu, będzie czekał na mamę. Wlepszym
lub gorszym nastroju. Jacyś dobrzy ludzie podeślą mu imitację choinki,
żywej na oddział oparzeniowy wnosić nie wolno. Ale wigilijne potrawy
pielęgniarki podgrzać matce pozwolą. Przy opłatku matka pewnie się
rozpłacze, asyn jej na to powie:– Nie histeryzuj, mamo, ja żyję.
Tamtego dnia, kiedy wbiegła do szpitala izobaczyła twarz syna we krwi,
też jej tak powiedział:– Mamo, nie histeryzuj, ja żyję.
Tamtego ranka telefon zadzwonił owpół do szóstej.
– Baśka mówiła sąsiadka. Asia już czeka w taksówce, a Kuby nie
widzę.
–Właśnie wychodzi– odpowiedziała ipopędziła syna.
Za taksówkę zapłaciła Asia. Umówili się, że Kuba zapłaci, gdy będą
wracali do domu.
Ich rodzice zamieszkali po sąsiedzku, kiedy oni mieli po półtora roku.
Razem chodzili do podstawówki. Potem do tego samego liceum,
najlepszego w Białymstoku, do równoległych klas. Razem taksówką
przyjechali pod szkołę irazem weszli do autobusu. Dochodziła szósta.
Kuba usiadł po lewej stronie. Wpiątym rzędzie chyba, na pewno koło
okna. Obok niego inna koleżankaKarolina. Jakiś czas potem wszpitalu
odwiedzali go jej rodzice. Nie raz, nie dwa przynosili mu ciastka,
mandarynki, materac przeciw odleżynom.
Pytali, oczym wtedy rozmawiał zich córką.
Dlaczego usiadła akurat tam?
Tak się umówili. Kuba przyszedł pierwszy, usiadł przy oknie, miejsce
obok trzymał dla niej. Gdyby do autobusu weszli razem, być może ona
zajęłaby fotel przy szybie, aKuba przy przejściu.
Za Kubą usiadła Asia, sąsiadka, zktórą przyjechał taksówką.
Ruszyli. Katechetka zaproponowała modlitwę: strzeż duszy, ciała
mojego.
Ocknął się wkapuście, usłyszał szloch, lament, podniósł głowę, zobaczył
ogień, jakichś ludzi, machali rękami, znał ich, nie mógł się ruszyć, zawołać.
Achciał, bo nikt na niego nie zwracał uwagi, nikt go nie widział, nie szukał,
koledzy może uznali, że skoro był tam, gdzie paliło się najbardziej, to już
go nie ma. Nie mieli racji, bo czasem zdarzają się cuda. Kubie się
przydarzył: uderzenie rzuciło nim oszybę, on tego nie pamięta, roztrzaskał
szkło własnym ciałem, ogień był tuż-tuż, dosięgał go, prawie go miał, ale
Kuba już leciał wysoko. Idaleko, wkapustę.
Poczuł pieczenie na twarzy, przyłożył sobie do policzków błoto, pochylił
się nad nim jakiś rolnik:– Ztego wypadku jesteś?
–Twoje żyje– powiedziała kilka dni potem matka Asi.
–No, żyjeodpowiedziała matka Kuby, bo co miała odpowiedzieć. Że
mu przykazała dzień wcześniej: w autobusie siadaj na środku, że jej nie
posłuchał iusiadł bliżej przodu? Miała się skarżyć? Na te jego wszystkie
poparzenia? Jego lewa ręka to żywe mięso, krew. Na złamania co dziesięć
centymetrów? Dziesięciu ludzi można by nimi obdzielić. Śródstopie,
kostki, łydki, podudzia, lewe przedramię, prawa łopatka, niczego nie
można włożyć wgips, bo na wierzchu rany. Ubytki mięśni, kości, martwica
skóry od kostki po pachwinę. Śruby, gwoździe, obręcze. Uwierają, bolą,
otym miała opowiadać? Że kiedy synowi zmieniają opatrunki, on krzyczy
tak, że słychać go wcałym szpitalu? Co dla matki taki krzyk znaczy?
Ani słowa skargi.
–Jestem wyróżniona– mówi.– Nie dostałam syna wworku.
Żadnej łzy, strachu, nawet chyba do tęsknoty za synem przyznać się nie
wypada. Więc gdy nikt jej nie widzi (oprócz Boga Ojca, któremu dziękuje
za cudowne ocalenie dziecka), wieczorem, przy zasłoniętych oknach,
wchodzi do jego pokoju. Kładzie się wjego pustym łóżku ipróbuje zasnąć.
Spostrzega, że wraz znocą przychodzi strach: lekarze mówią, że czeka nas
wielka zmiana, jaka zmiana? Czy Kuba wstanie? Czy będzie chodził? Co
z maturą? A studia? Chciał zdawać na ekonomię do Warszawy, nawet
obliczyli, jak podzielą między siebie jej marną pensję, brał korepetycje
zmatematyki, mówi po angielsku, miał jechać wświat, co teraz?
Inne matki może też kładą się w pościeli swych dzieci. Tulą się do
poduszek.
Ich tęsknota jest inna. Iich Wigilia tego roku będzie inna.
Bo inne dzisiaj zadają pytania: jaki krzyż? Jaki kamień? Jakie litery
wkamieniu?
Obok Kuby i Karoliny, w tym samym rzędzie, ale po prawej stronie,
usiadł Krzyś Brzeziński. Od strony przejścia, bo przy szybie siedział
chłopak ztechnikum elektrycznego.
Dziewczyna Krzysiainna Karolinawbiegła do autobusu wostatniej
chwili izajęła jedyne wolne miejsce. Tuż za kierowcą, obok nauczycielek.
Ruszyli.
Krzyś pomyślał, że na najbliższym postoju pozamieniają się miejscami,
tak aby siedzieć razem.
W klasie mówiono o nich: mąż iżona. Ona mówiła do swojej mamy:
będę zKrzysiem albo krótko, albo do śmierci.
Ocknął się w autobusie, nic i nikogo przed sobą nie widział, żar na
policzkach, dźwięki niewyraźne, stłumione, zlane w jeden szum.
Spojrzenie za siebie. Cel: muszę wyjść! Drzwi pośrodku autobusu?
Zablokowane. Ale na końcu koledzy zdążyli wykopać szybę. Dobiegł do
nich i zrozumiał, że musi poczekać na swoją kolej, poczekał, wyskoczył.
Stłumione dźwięki stały się nagle głośne, realne. Pojął: to, wczym bierze
udział, dzieje się naprawdę.
Rozglądał się po łące obok szosy. Osmolone twarze, smród palonego
plastiku, palonego białka, rany od kawałków szyby, krzyki, telefony do
rodziców.
Nie widział Karoliny.
ZBiałegostoku, niedaleko przecież, nadjechali pierwsi rodzice. Biegali
wokół wraku, szamotali się to tu, to tam wjakimś szaleństwie, wołali swoje
dzieci po imieniu, bezradnie dzwonili na ich komórki, abonent
niedostępny, wsiadali więc do samochodów, pędzili do miasta. Szukali,
szpital po szpitalu, sala po sali, łóżko po łóżku.
Tym, którzy dziecka nie znaleźli, można by dzisiaj zadać pytania: jak
wyglądają ich noce, poranki? Jakie marzenia pochowali w trumnach?
Czego w ich życiu już nie będzie? Na co liczyli? Dziecko chciało zostać
lekarzem? Inżynierem? Wnuki miały być kiedyś na świecie? Co teraz
z podręcznikami, zeszytami, komputerami? Z ubraniami? Ze złością na
umarłych, którzy zawinili? Na tych, co przeżyli? Na Boga?
Czego im życzyć na Boże Narodzenie?
Nie trzeba pytać. Sami siebie pytają. I w konfesjonałach: dlaczego
mojego Bóg nie ocalił? Dlaczego tak chciał?
Nie wiem– być może tak odpowiada im spowiednik.
Ainny może mówi dłużej, sam stawia pytania: gdzie jest powiedziane,
że Bóg ma sprawiedliwie ocalać? Cuda sprawiedliwie rozdawać? Cuda nam
się w ogóle należą? Bóg ma się nam z czegokolwiek tłumaczyć? Że tak
chciał? Tak, czyli jak? Żeby dzieci ginęły wogniu? Ainne na to patrzyły?
Wierzymy, że On chce dobrze, choć często Go nie rozumiemy.
Niektórzy spowiednicy odczytują Boże zamysły bez żadnych
wątpliwości. Ostatnio ksiądz w konfesjonale wyjaśnił Krzysiowi jego
relację zKaroliną widzianą zboskiej perspektywy: ona nie była twoją drugą
połówką. Bóg zabrałby was na pewno razem, gdyby była ci przeznaczona.
Albo razem ocalił.
Nie rozpaczaj, nie czuj, żyj dalej.
Krzyś czuje. Tamtego ranka Bóg ich w sekundę rozdzielił. Karolinę
wysłał do kostnicy, jego do szpitala. Przecięte czoło, lekko poparzony nos,
uszy, nic wielkiego. Zdjęto mu zszyi medalik. Oddano po opatrzeniu ran.
Już go nie włożył. Nie chciał.
Czuł złość. Bo do Niego jechali. Do Jego Boskiej Matki, która zna
przecież to największe zcierpień, jakiego tylko matka może doświadczyć.
Urodziła, żeby pochować.
Tamtego dnia białostoccy maturzyści pielgrzymowali na Jasną Górę
wosiemnastu autobusach. Tym, którzy dojechali na miejsce, pewien młody
ksiądz powiedział: To, co spotkało dzisiaj waszych kolegów, jest
sprawdzianem naszej wiary. Jeśli czujecie złość albo strach jakiś, jeśli nie
ma wwas nadziei na życie po śmierci, to wPana Boga nie wierzycie. Kto
się da zdławić tej tragedii, nie jest człowiekiem wierzącym.
Ten sam ksiądz mówi dzisiaj:Bo uważałem, że zrozpaczą trochę
przesadzają. Jakby Boga nie było.
Krzyś po cichu opłakuje swoje marzenie: mądra była Karolina, ładna,
prawdziwa, niczego nie udawała. Jego pierwsza dziewczyna. Włosy miała
takie trochę rude, widać je dobrze na zdjęciu, Krzyś nosi w kieszeni jej
fotografię. Z matematyki najlepsza w klasie, pomagała innym w nauce.
Dobra koleżanka, życzliwa, skryta, ale nie cicha. Energiczna, roztrzepana.
Żyła chwilą, nie lubiła daleko planować. AKrzyś tak. Iona wjego dalekich
planach była. Mieli razem jechać do Warszawy. Razem zdawać do Szkoły
Głównej Handlowej. Chciał jej mówić dalej, co jeszcze wprzyszłości będą
robić razem, ale ona go hamowała:– Uważaj, bo się spłoszę.
Co teraz? Im człowiek młodszy, tym większe wnim złudzenie własnej
nieśmiertelności. Ono pozwala wstawać codziennie z łóżka, uczyć się,
pracować, być zinnymi ludźmi, cieszyć się. Jest niezbędne, by żyć.
–Życie jest już tylko czekaniem– mówi Krzyś.
Nie pójdzie na ekonomię, finansistą nie będzie, pieniądze już nie mają
znaczenia. Może zda na filozofię, jeszcze nie wie. Ambicje zupełnie go
opuściły. Jest tylko czekanie.
–Na tamtą stronę– mówi.– Bo tam coś musi być.
Zyskał tę pewność tuż po pogrzebie Karoliny.
Był wjej domu, kiedy wrócił do niego zapomniany sen.
Kilka dni przed pielgrzymką Karolina wjego śnie umarła.
–Najgorzej byłoby myśleć Krzysiowi błyszczą oczyże zginęła przez
przypadek, bez żadnego sensu. Mój sen mówi, że jej śmierć miała się
zdarzyć, że sens jakiś ma. Codziennie go szukam.
Włożył na szyję medalik:– Bóg chce mi coś powiedzieć.
Tamtego dnia Grażyna Złocka-Korzeniewska nie zapomni nigdy, jest
dyrektorką liceum, spod którego o szóstej rano wyjechał autobus.
Wiadomość dotarła do szkoły błyskawicznie, dzieci z szosy dzwoniły do
kolegów, którzy akurat przyszli na lekcje, do sekretariatu zadzwonił jakiś
policjant ipytał, czy rano wszyscy wsiedli do autobusu, bo ja, proszę pani,
tutaj się trupów nie mogę doliczyć. Młodzież cisnęła się przed kancelarią,
chcieli wiedzieć, co dokładnie się stało. Płakali uczniowie, wychowawcy,
woźne, jedni tulili się do drugich, tyle mogli zrobić. Jakiś pan
zatelefonował, bo nie mógł dodzwonić się do córki, która jechała
autobusem, liczył, że dyrektorka przekaże mu jakąś cudowną nowinę.
Odezwał się faks, to była lista: imię, nazwisko zgon; imię, nazwisko
zgon; imię, nazwiskozgon itak dalej; izastrzeżenie: wiadomość poufna,
proszę nie udzielać informacji. Dlaczego? Rodzice chłopaka z listy stali
wsekretariacieioni czekali na dobrą wiadomość; jak na nich spokojnie
patrzeć? Chusteczki, więcej chusteczek, absolwent liceum przybiegł, płakał
dyrektorce wramię, bo już się dowiedział: jego siostra nie żyje. Jakiś uczeń,
miał zakrwawione dłonie, już z szosy tu dotarł, wykrzykiwał imiona,
nazwiska: nie uratowaliśmy Sebastiana! Pani dyrektor! On płonął na
moich oczach! Przybiegli psychologowie, rozmawiali z młodzieżą po
korytarzach, po klasach. Do toalet idźcie! mówiła im dyrektorka
sprawdźcie, co się dzieje w szatniach, ja do tego nie mam teraz głowy.
Nauczyciele z liceum w Tychach, którzy dwa lata wcześniej stracili
uczniów w lawinie pod Rysami, dzwonili z wyrazami wsparcia, bo
rozumieją kolegów zBiałegostoku jak nikt inny, chcieli przyjechać, może
na coś mogliby się przydać.
Kolejne telefony, kolejne nerwy: jedna dziewczyna szczęśliwie
wyskoczyła z autobusu, w szpitalu udzielono jej pierwszej pomocy
iwypuszczono na ulicę, teraz nie wiadomo, gdzie jest, od kilku godzin nie
dotarła na stancję, zaginęła? Może pojechała do rodziców na wieś, jeden
telefon wtej sprawie, drugi, piąty, znalazła się. Inna dziewczyna według
informacji z faksu spłonęła na miejscu, według informacji od rodziców
dotarła cała do domu i zaraz zasnęła. Taka pomyłka przyniosła wielką
nadzieję: może straszna lista z faksu to jakieś kłamstwo, zły sen, mara,
może ich więcej przeżyło? Ale nie: zgon, zgon, zgon, z jednej klasy pięć
dziewczyn pojechało ipięć zginęło, ijeszcze trójka zinnych klas, ichłopak
z technikum elektrycznego, i jego rodzice tu przybiegli. Już popołudnie,
dzieci wszpitalach, jedna dziewczyna ciężko poparzona już whelikopterze
do Siemianowic, tylko tam mogą jej pomóc. Msza wkościele, tylko wiara
w Boga może nam pomóc. Pierwsze znicze przed szkołą, wieczne
odpoczywanie, flaga do połowy masztu, kwiaty, cichy tłum, coraz większy
iwiększy, nie tylko młodzież zcałego miasta, ale imłode matki zwózkami,
ojcowie, dziennikarze, fotoreporterzy, kamery, dziewiąta wieczór, już
jedenasta, wracajcie, dzieci, do domu, wasi rodzice się niepokoją.
–Na tej szosiedyrektorka wali pięścią wstółinni patrzyli, jak nasze
dzieci płoną. A może dałoby się jeszcze jedno ocalić, szybę wcześniej
wybić, choć jedno więcej by żyło.
– Pomóżcie! nauczycielka wychowania fizycznego pamięta własny
krzyk. Ibierne spojrzenia kierowców. Do nich krzyczała. Ktoś zatrzymał
samochód, usiadł na masce, patrzył, kolejny samochód nadjechał, kolejny
kierowca wysiadł, kolejny patrzył.
Bożena Zwoleńska-Małyszko jest nauczycielką, która siedziała po
prawej stronie, na pierwszym fotelu przy przejściu.
–Pani da spokójpowiedziała do katechetki, która siedziała tuż przy
szybie ichciała odmówić koronkę.
To ona zerwała się zmiejsca:Co pan robi?!krzyknęła.Niech pan
nie wyprzedza!
Ijeszcze:– To koniec!
Nie wie, co wyprzedzali. Samochód? Mały, duży? Rower? Podobno
policja do dzisiaj tego nie wie. Pamięta: pomyślała osynu, osynowej. Huk,
ciemność, długi cichy tunel.
Zobaczyła jasność, leżała na poboczu, dzieci stały na jezdni pełnej szkła,
łapały tych, co wyskakiwali.
Podniosła się. Spostrzegła, że jest jedyną osobą dorosłą, jedyną
przytomną. Nie licząc tych, którzy miesiąc temu, może trzy, skończyli
osiemnaście lat.
–Pomóżcie!– krzyknęła wstronę kierowców jeszcze raz.– Ludzie!
–Otwórzmy przednie drzwi!– zawołała do uczniów.
–Pani profesor– powiedział chłopak– ale jak? Sam ogień.
–Nie chcę takiego Boga!– ktoś krzyczał.
–Jestem cała poparzona– ktoś szlochał do słuchawki, do matki.
Spostrzegła, że przed przednią szybą autobusu leży uczennica ztwarzą
zalaną krwią, niemożliwą do rozpoznania, drobne ciało, nieruchome.
Podniosła zpomocą dwóch chłopaków, nie znała ich, byli z elektryka,
przenieśli ranną wbezpieczne miejsce.
–Co zdziećmi?– zapytała ranna. Był to głos katechetki.
Na łące nauczycielka nie widziała Marysi.
– Jej wypatrywałam mówi. Moja uczennica, w autobusie siedziała
prawie obok mnie. I Niny nie było widać. Razem od lat uczyłyśmy
wychowania fizycznego, nic złego nam się nigdy nie stało. Zgodziłam się
pojechać pod warunkiem, że i Nina pojedzie. Razem usiadłyśmy na
pierwszych fotelach. Mieliśmy wypadek, powiedziałam przez telefon jej
mężowi, nie widzę Niny. Zrozumiał, że nie żyje, ja też tak wtedy myślałam.
W końcu się znalazła, cała poraniona. Ale Marysia nie. I co powiem jej
matce?
–Pomóżcie!krzyknęła znowu do tych, którzy patrzyli.Jeden miał na
głowie czapkę. Pamiętam jego twarz dokładnie.
Siódma rano, jasno, ostatni dzień września, piątek, główna szosa
Białystok–Warszawa, sznur samochodów zjednej strony, sznur zdrugiej,
ruch wstrzymany.
Nikt nie pomógł?– Ale robić zdjęcia isprzedać je potem do brukowca, to
tak.
Nauczycielka jest przekonana, że byli i tacy. Zdjęcia, które nazajutrz
pojawiły się wprasie, zrobiono natychmiast po wypadku, kiedy białostoccy
fotoreporterzy spali.
Przybiegł wkońcu jakiś człowiek. Miał gaziki, bandaże: Jeden jedyny.
Taki krępawy.
Pierwsi rodzice:– Adam! Adam!
Wreszcie karetki. Nauczycielce kazano wsiąść do ambulansu, nie
chciała:– Najpierw dzieci.
Dzieci pod opieką, tak zapewniono, wsiadła. – Tam już leżał
chłopak, cały poraniony, nasz Kuba.
I ona cała poraniona: uraz klatki piersiowej, rany tłuczone
twarzoczaszki, wieloodłamowe złamanie szczęki, wieloodłamowe
złamanie ściany lewego oczodołu.
Wybudzono znarkozy, nie mogła ruszyć szczęką, słowa powiedzieć.
Pokazała, by dać jej kartkę, napisała: ile osób?
Dziewięć.
Spłonęło dziewięcioro maturzystów. Także kierowca autobusu, jego
zmiennik (ten, co siedział na schodkach, bo zabrakło dla niego miejsca).
Ikierowca tira.
Różnie dzisiaj plotkuje się w Białymstoku: że jakiś ojciec przymusił
córkę do pielgrzymki, a ona zginęła; że kierowca autobusu był
prawosławny, jakby to miało jakieś znaczenie; że ktoś szuka zemsty, bo
ludzie już sami osądzili, kto jest winny; że to, że tamto.
Ojednym się nie mówi wcale: na płonący autobus patrzyli maturzyści
zinnego autobusu.
Też jechali zpielgrzymką, najpierw zobaczyli czarny dym, potem ogień,
wysoki, sięgał podobno drzew, pomyśleli, że pali się ciężarówka, a tych
kilka osób, które widzieli wokół, to na pewno gapie. Zawrócili do polnej
drogi, która od głównej szosy skręca do wsi Sikory-Wojciechowięta,
wjechali na wyboisty gościniec, miejsce wypadku omijali łukiem, zprawej
strony szosy, widzieli ogień zodległości trzystu metrów, przed nim pole
równe jak stół, nic im ognia nie zasłaniało, długo patrzyli, jechali powoli,
polna droga biegnie niemal równolegle do szosy. Zadzwoniła komórka
zakonnicy: płonie autokar z pierwszego liceum, wiadomość powtórzono
przez głośnik, wszyscy słyszeli, jeszcze jechali gościńcem, jeszcze raz
spojrzeli wstronę ognia, jeszcze drugi, wrócili na szosę, odjechali na Jasną
Górę.
Był to autobus z liceum katolickiego w Białymstoku. Pielgrzymkę
prowadził młody ksiądz, Adam Kozikowski. Zadzwonił do swojego kolegi,
nauczyciela historii, męża katechetki, powiedział mu, co widział.
Irozpoczął modlitwę oszczęśliwe ocalenie tych, którzy zostali na drodze.
Iopokój duszy dla tych, którzy zginęli.
–Po co robić ztego sensację?pyta dzisiaj ksiądz.Nie nadjechaliśmy
na wypadek, ale na pożar.
–Ciszej nad trumnąmówi Urszula Jurkowska, polonistka.Słowa
są puste, nic nie znaczą.
Ale opowiada dalej, co wtedy widziała: Dziesięć samochodów stało
przed nami.
–Wysiadłem znaszym kierowcąmówi ksiądz.Zapytaliśmy innych
kierowców, czy powiadomiono służby ratunkowe, bo karetek jeszcze nie
było widać.
Wycofali się kawałeczek, bo według relacji księdza kierowca
stwierdził, że nie ma sensu stać w korku. Skręcili w polną drogę
ipatrzyli na ogień.
–Jakby mojżeszowy krzak wyrósł na środku drogimówi polonistka.
Obok ognia widzieliśmy dwie, może trzy osoby. Nie było czego ratować. Co
mogliśmy zrobić?
Zatrzymać się? Podejść bliżej? Sprawdzić, czy naprawdę już nic się nie
da zrobić?
–Rodzice powierzyli mi swoje dzieci pod opiekę– mówi ksiądz.
Rodzicom, już po powrocie, pielgrzymi zkatolickiego liceum opowiadali
otym, co się stało. Nikomu innemu. Dlaczego?
Był chłopak, który chciał biec na pomoc kolegom? Wyskoczył
zautobusu? Już biegł? Ksiądz go zatrzymał?
–To nonsens– mówi polonistka.
–Nie pamiętam– mówi ksiądz.
Czy branie odpowiedzialności za osiemnastolatka oznacza
podejmowanie za niego decyzji: nie idź! Czy można kogoś wtakiej decyzji
wyręczyć? Powiedzieć: stój, nie ratuj!
– Nonsens absolutny! powtarza polonistka. Dzieci wypuścić
zautobusu? Żeby tam biegły? Nie!
–Nie było sensu tam iśćmówi kapłan.Ja? Ja przede wszystkim byłem
kierownikiem wycieczki.
Już po powrocie, według relacji księdza, młodzież pytała na katechezie,
dlaczego się nie zatrzymali.
– Nie było w tym buntu, pretensji, raczej chęć utwierdzenia się, że
postąpiliśmy dobrze.
Byli itacy, którzy na katechezie nie pytali onic, milczeli.
– To była pielgrzymka mówi ksiądz. To, co się stało, trzeba
rozpatrywać wkategoriach wiary.
– Na pogrzebach kolegów nasi maturzyści przyjmowali Najświętszy
Sakramentmówi polonistka.Ale nie wszyscy. Niektórzy stali jak słup
soli. Jakąś wojnę zPanem Bogiem prowadzili.
Uczciwie byłoby dzisiaj zapukać do klas i powiedzieć młodym
pielgrzymom, że tamten ranek na szosie zostanie opisany wksiążce także
z perspektywy ich autobusu. Nie nalegać na rozmowę, tylko
poinformować. Kto zechce, porozmawia.
Ksiądz ma wątpliwości, polonistka też, to wymaga zgody dyrektora.
Idyrektor ma wątpliwości.
–Nie wiemmówi czy nie dokonam przestępstwa, wpuszczając do
klas dziennikarza. Dobrze, może być komunikat, proszę mi go wcześniej
napisać na kartce.
Trwają lekcje, odwiedzamy cztery klasy maturalne w towarzystwie
dyrektora. Maturzyści słyszą, że będzie reportaż, dostają adres mailowy,
jeśli ktokolwiek chciałby się czymś podzielić, może napisać. Koniec
komunikatu, do widzenia, szczęść Boże.
Tamten ranek wraca nocami? Jeść trudno? Uczyć się? Modlić? Nie wolno
otym mówić? Czuć? Nazywać spraw po imieniu?
Ani słowa. Cisza.
–Im byliśmy dalejmówi teraz ksiądzim bliżej Jasnej Góry, tym moje
serce bardziej chciało być ztymi dziećmi na szosie. Dobre dzieci zginęły.
–Ja się cała nazywam Wątpliwośćmówi polonistka.Kiedy człowiek
doznaje takiego cierpienia, cały świat mu się wali. Wszyscy mają biec na
pomoc, ale nie biegną. Świat się toczy swoimi koleinami. Świat patrzy, nie
widzi wszystkiego. Tych minut, kiedy te dzieci nas potrzebowały, tych
minut bez nikogo, już nam się dzisiaj nie uda zapełnić. Dzisiaj zrobiłabym
inaczej? Nie wiem, ale na pewno chciałabym być przy tych dzieciach.
Polonistka chciałaby być przy Monice:Potrzymać za rękę. Znam jej
matkę. Jakiś czas potem szłam do niej z myślą, żeby jej powiedzieć.
Powiedzieć matce, żewidziałam. Ale zabrakło mi odwagi.
Szosa koło wsi Sikory-Wojciechowięta. Zielona łąka jest dzisiaj całkiem
biała. Setki świec dawno pogasły, kolorowe szkiełka pełne brudnej wody.
Ale ktoś jeszcze się zatrzymuje, ktoś jeszcze zapala umarłym nowe światło.
WWigilię dopiero tu będzie jasno! Jak zaraz po tamtym dniu. Bóg się
rodzi, aludzie są wrażliwi.
Monika umarła ostatnia. Jej rodzice do nikogo nie mają pretensji. Czują
jedynie wdzięczność dla ludzi idla Boga. Bo mogli pożegnać się zcórką.
Michałowi wdzięczni. Wydostał się z autobusu jako jeden
zpierwszych, przez szybę po prawej stronie, przy której akurat siedział.
Jest maturzystą ztechnikum elektrycznego, prawie nikogo wautobusie nie
znał. Poza dwoma kumplami i katechetką. Bo katechetka uczy
iwelektryku. To on razem zkolegą inieznajomą nauczycielką wychowania
fizycznego przeniósł katechetkę spod wybitej przedniej szyby, dalej od
ognia. Wcześniej (amoże później, chronologia zdarzeń nie jest zupełnie
jasna) stanął z tyłu autobusu i pomagał wyskakiwać pozostałym: Żeby
orozbite szkło nie poranili sobie rąk.
Na krawędzi okna stanęła dziewczyna. Pamięta do dzisiaj, nie sposób
zapomnieć jej poparzonej twarzy. Skoczyła, złapała Michała za
przedramiona. Poparzyła go swoimi rękami. Teraz o niej myśli zawsze,
kiedy się myje. Bo do dzisiaj ma po niej blizny. Śledził każdy następny
dzień jej życia: pierwszy, piąty, dziewiąty. Miała na imię Monika. Poszedł
na jej pogrzeb, choć jej nie znał:– Zcałego autobusu jest mi najbliższa.
Teraz, kiedy Michał widzi w telewizji, jak ludzie giną w Iraku,
Pakistanie, dziesięciu, stukiedyś jakaś bezimienna masateraz każda
ztych śmierci jest dla niego osobna. Bo każdy cierpi osobno.
Rodzice Moniki wdzięczni i Krzysiowi. Kiedy Krzyś Brzeziński
wyskoczył przez rozbite okno iszukał wzrokiem swojej Karoliny, zobaczył
Monikę.Krzysiu, patrz, co mi jestpowiedziała do niego.Moja skóra
schodzi. Zimno mi.
Zadzwoniła do rodziców. Powiedziała to samo: –Moja skóra schodzi.
Położyła się na trawie.
–Przenieśmy się dalej– chciał ją podnieść.– Autobus może wybuchnąć.
– Ja sama wstała, przeszła kilka kroków, znowu się położyła.
Podmuchaj mi, Krzysiu, strasznie piecze.
Przyszła Emilka, chuchali na nią razem.
–Bliżej– prosiła Monika.– Ręce!
Zbliżyli usta do samych jej rąk.
–Amoja twarz? Poparzona?spojrzała na Krzysia, aKrzyś na Emilkę,
jakby ona miała go poratować, coś rozsądnego podpowiedzieć. Emilka
lekko pokręciła głową.
–Troszeczkę– powiedział Krzyś do Moniki.
Przyleciał helikopter, zabrał ją do Białegostoku. Tam już czekali rodzice.
–Tato– płakała do ojca– Justyna nie żyje!
–Może jest tylko ranna.
Rodzice Moniki wdzięczni pani Basi. Zupełnie nieznajomej. Kiedy
przyjechali za Moniką do Siemianowic, od lekarza dostali kopertę
z nazwiskiem i numerem telefonu: nieznajoma, z Grudziądza,
zaproponowała im bezpłatne mieszkanie w niedalekich Katowicach.
Cztery puste pokoje po jej teściach czekały na „rodziców poparzonej
dziewczynki”. Klucze do odbioru w mieszkaniu obok. Skorzystali
z zaproszenia. Wzięli od sąsiadki klucze. Zjedli, bo sąsiadka na zlecenie
nieznajomej pani zapełniła dla nich lodówkę. Dziś w tym mieszkaniu
nocuje Barbara Kuśmierczyk, kiedy w Siemianowicach odwiedza syna
poparzonego niemal wszędzie ipołamanego co dziesięć centymetrów.
–Stan córki jest ciężkiusłyszała matka Monikiponad połowa ciała
poparzona, ale drogi oddechowe wporządku. Młoda jest, może da radę.
–Lekarze, pielęgniarki, wspaniali ludzie– mówi onich matka.
–Mamo, kto nie żyje?
–Kierowcy.
Żadnego telewizora, radia, żeby się nie dowiedziała. Zginęły jej
najbliższe przyjaciółki.
– Dużo rozmawiałyśmy mówi matka. Czasem myślę, że przez te
dziewięć dni byłam zcórką bliżej niż przez całe osiemnaście lat.
Monika poprosiła oksiędza, był pierwszy piątek miesiąca.
–Bardzo panią przepraszam po spowiedzi ksiądz poprosił matkę na
stronę.Powiedziałem pani córce, że inni nie przeżyli, aona dzięki Bogu
tak.
–We śnie dzwoniłam do Martypowiedziała do mamy.IMarta mówi,
że Karolina nie żyje. Potem Karolina tańczyła, tutaj, mamo, nad moim
łóżkiem, ktoś jeszcze znią tańczył, Justyna? Tak do mnie machały.
Boże, zmiłuj się– pomyślała matka.– Niech one tak do niej nie machają.
Zła wiadomość: drogi oddechowe niedrożne.
–Mamo, ja już do autokaru nie wsiądę.
–Pewnie, że nie wsiądziesz, są samochody.
–Będę się bała ognia.
–Będziemy go unikać.
–Mamo, Pan Bóg ma jakiś plan?
–Ma. Zmieni się nasze życie.
–Tak myślisz?
–Znaszego cierpienia, córeczko, musi być jakieś dobro.
Zatrzymanie akcji serca. Koniec. Cicha noc.
Atmosfera miłości
Mówią: córka szatana. Strach rzucić kamieniem. Raz jeden sąsiad rzucił,
a szyba w oknie nic, jakby się tylko ugięła. Ona nawet nie wyjrzała, nie
uchyliła firanki. Strachu nie zna? Boga się nie boi?
Mówią: będą przez nią we wsi nieszczęścia, będzie płacz dzieci. Żony
i mężowie, związani świętym sakramentem małżeństwa, będą się
rozchodzić za jej sprawą. Tyle lat kusiła mężczyzn we wsi, tyle grzechu
ztego było, że dzieci rodziła co rok, akażde zinnym chłopem.
Piszą do niej (ale się nie podpisują): Wiesz, że oczerniłaś księdza, i wiesz
doskonale, że odpowiesz za to przed Bogiem. Zrobiłaś to za srebrniki. Judasz też
zdradził za srebrniki, ale sumienie zmusiło go do powieszenia się.
Alina P.mieszkanka bloku wpegeerze (okna na pierwszym piętrze),
parafianka, rozwódka, matka, kucharka, bezrobotna. Szczupła, niska,
drobna. Ma czterdzieści lat, dumną twarz, energiczne ruchy, bystre
spojrzenie, raczej czujne, nerwowe, ciepły głos, drżące ręce, zadbane
paznokcie, czyste buty, proste spodnie i schludną bluzkę. Czasem się
uśmiecha, ale zwykle nie. Częściej chodzi zamyślona, patrzy wziemię.
Teraz wykąpała już dzieci, położyła je wsiedmiu łóżkach, przeziębionym
dała polopirynę, najmłodszym przeczytała bajkę. Przytuliła je, tylko do nich
potrafi się jeszcze przytulać. Zgasiła światło. Wkuchni zaraz zaparzy sobie
herbatę. Kombinerkami sprawnie odkręca kran nad zlewem, bo kurki się
popsuły iod dawna nie ma ich kto naprawić. Nalewa wodę, kombinerkami
zakręca kran, stawia czajnik na piecu. Zmiata okruszki po dzieciach, woda
już wrze, jest herbata. Teraz, jak co wieczór, siada przy oknie (zaciągnęła
zasłony), sięga po teczkę z tymi strasznymi papierami, przegląda je.
Kiedyś, jak je tak przeglądała, ktoś walnął kamieniem wokno, ale szyba ani
drgnęła. Szkoda, może jakby kamień wpadł iuderzył mocno wgłowę,
byłoby już po wszystkim. Ale nie. Trzeba żyć. Ico wieczór przeglądać te
papiery, taki przymus ze środka. Obok pozwów, wyroków, umorzeń, opinii
biegłych tu i anonimy: ...wiesz, jak moralnie się prowadzisz, wiesz, jakich
ojców mają twoje dzieci, wszyscy wiedzą, jaka jesteś mądra, bo chodziłaś do szkoły
specjalnej. Tu chodzi tylko oprawdę, bo wiesz, jak nasz ksiądz jest pobożny. Każdy
wie, że kłamiesz, anajlepiej wie Bóg. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Jak
możesz żyć z tak obciążonym sumieniem? Sąd może wydać wyrok na podstawie
fałszywych zeznań, ale Bóg zna prawdę. Za wszystko trzeba odpowiedzieć przed
Bogiem. Nawróć się, odpędź od siebie szatana, abędzie ci łatwiej żyć.
Ciężkie życie Aliny P. nie zaczęło się wcale wtedy, gdy żona
greckokatolickiego księdza dowiedziała się od tutejszych dzieci, że
proboszcz parafii rzymskokatolickiej lubi przytulać dziewczynki: brać je na
kolana, nocować na plebanii, kąpać, wkładać im język w usta i palce
wpochwę. Żona greckokatolickiego księdza poinformowała otym biskupa,
a kiedy ten nie zabrał ze wsi proboszcza, złożyła doniesienie
wprokuraturze. Ipowiadomiła „Gazetę Wyborczą”.
Parafianie napisali list w obronie proboszcza. Biskup napisał do
parafian, że ich kapłan jest wporządku. Proboszcz na mszy powiedział, że
każdemu może spojrzeć woczy. Alina P.siedziała akurat wdrugiej albo
trzeciej ławce, ale jej w oczy ksiądz nie spojrzał. Wtedy podjęła decyzję.
Pojechała do prokuratora i powiedziała, co jej proboszcz robił, gdy za
pozwoleniem rodziców nocowała na plebanii. Chodziła wtedy do drugiej
klasy podstawówki.
Proboszcz oskarżył Alinę P. o oszczerstwo, ale sprawę przeciw niej
umorzono.
Alina P. w prokuraturze dowiedziała się straszliwych rzeczy: jej
dorastające córki zeznały, że proboszcz robił im to, co trzydzieści lat temu
robił ich matce.
I inne tutejsze kobiety ofiarami proboszcza, niejedna nocowała
dawno temu na plebanii. Teraz mówią, że nie, że Alina kłamie.
Ale i odważne, które zeznały, jak je proboszcz dotykał, kiedy były
dziewczynkami. Dziś mają mężów i wieś nic im nie gada, nie ma żalu,
pretensji.
Co innego zAliną P.ona męża już nie ma. Chodził pijany po pegeerze
i żalił się ludziom, że żonę ma puszczalską. Ludzie pukali się w głowę
i patrzyli na sąsiadkę ze współczuciem. Ona rodziła mu kolejne dzieci,
wsumie siedmioro, aż wreszcie wygoniła męża do matki, do sąsiedniej wsi
(mieszka tam do dzisiaj). Izeznała na proboszcza.
Osamotnej kobiecie, która zeznaje przeciw księdzu, wolno powiedzieć
wszystko. Bezkarnie, nikt jej nie obroni. W pekaesie powiedzieć można
z uśmiechem: o! Jedzie do lekarza, żeby wymolestował. Albo za jej
dziećmi, kiedy wracają ze szkoły, można krzyczeć: idą molestowane! Ta
kurwa! i tak można, tak jest w dobrym tonie. Samotną matkę, która
oskarżyła księdza, można upokarzać na różne sposoby. Kiedy prosi, by jej
drewna naciąć na zimę, to trzeba się chętnie zgodzić. Ale nie za pieniądze.
Można jej powiedzieć woczy: dupy dasz, to ci narżnę. Albo: ksiądz ci nie
dogodził, to ja ci dogodzę!
Kiedy samotna matka, która oskarżyła księdza, przestanie prosić
o piłowanie drewna (taka jest dumna), można donieść do opieki
społecznej, że ktoś dał jej robotę na trzy godziny i zarobiła na czarno
piętnaście złotych. Odbiorą jej zasiłek na dzieci, niech pozna, co to zimno
igłód. Można też jej zabić kurczęta. Łażą pod szopą przed blokiem. Jeden
kamieńjeden kurczak. Kamyczek wystarczy, bo czaszki kurczaczków
mięciutkie.
Proboszcz wyjaśnił parafianom, że to nie chodzi ożadne molestowanie
dzieci, ale okościół parafialny, który dawniej był greckokatolicką cerkwią.
Teraz unici, zdaniem księdza, chcą Polakom odebrać zabytek, który przed
zawaleniem uratował właśnie proboszcz, kiedy nastał tu w latach
sześćdziesiątych. Nie bardzo wiadomo, kto miałby kościół parafialny
odbierać, bo prawosławnych igreckokatolickich Łemków przegnano stąd
w akcji „Wisła” w czterdziestym siódmym roku ubiegłego stulecia. Ci,
którym udało się tu wrócić, zostali przy prawosławiu, dołączyli do
prawosławia albo posłuchali proboszcza i przeszli na obrządek rzymski.
Obrządek greckokatolicki przez wiele lat był zresztą zabroniony przez
socjalistyczne władze, więc innego wyjścia ludzie nie widzieli. Ale teraz
wyjście jest igrekokatolicy modlą się winnym kościele wsąsiedniej wsi.
Trzy rodziny, może pięć z całej okolicy. O tym, że chcą odbierać komuś
kościół, dowiedzieli się od zaniepokojonych sąsiadów. Sąsiedzi nie bardzo
dowierzają ich zaprzeczeniom, bo w tym, co ksiądz mówi, zapewne jest
jakaś prawda. Ksiądz ogarnia to, czego zwykli parafianie pojąć nie
potrafią. Ksiądz rozmyśla, rozumie, wie o tym, czego inni wiedzieć nie
mogą. Jego niezwykłe dłonie leczą, co powszechnie wiadomo. Zna grzechy
parafian iwie, za jakie przewinienia jaka kara ich czeka. Mówi często od
ołtarza, jakie anioły powitają grzeszników w drodze do czyśćca, bo na
niebo to nikt tu nie ma co liczyć od razu. Mówi o ogniu piekielnym
iwiecznym potępieniu. Bardzo się wtedy ekscytuje, bo tylko on we wsi wie,
jak uniknąć na Sądzie Ostatecznym wiecznej kary. Wie, jak żyć i jak
myśleć. Jest gorliwym duszpasterzem, nie zdziera pieniędzy, towarzyszy
swoim parafianom, ma dla nich wiele czasu. Jest z nimi na wielu
fotografiach.
Może w niektórych domach to fotografie jedyne. Parafianie rosną,
dojrzewają, starzeją się, umierają, a on wciąż jest na chrzcinach, na
komunii, na bierzmowaniu, na ślubie ina pogrzebie. Ico? Uwierzyć, że
ten, który towarzyszy im w najważniejszych chwilach życia, tyle dzieci
skrzywdził? Takie rzeczy nie na ludzką głowę. Proboszcz jest dla
tutejszych dobrym ojcem, wzorem miłości. To jest prostsze, to jest do
zrozumienia, anie takie tam bezeceństwa.
Listonoszka gorliwie broni proboszcza. Mówi, że papież wyniesie go na
ołtarze, awe wsi powstaną sanktuaria. Listonoszka też wiele rzeczy wie,
jest więc osobą powszechnie szanowaną. Ludzie wierzą listonoszcekrąży
po domach niczym misjonarka iostrzega, że gniewu księdza proboszcza
należy się bać, bo to gniew świętego. Boga może nawet.
Trzeba się również bać właściciela sklepu. Kto jest przeciw księdzuten
na krechę nie dostanie ani bułeczki.
Tylko nieliczni parafianie nie słuchają listonoszki, kiedy opowiada im,
że Alina obściskuje się zkierowcami pekaesów. Ipotem ztego dzieci się
biorą.
Tylko nieliczni parafianie nie boją się sklepikarza, może dlatego, że mają
pracę i pieniądze na bułki. Nieliczni parafianie podziwiają Alinę: skąd
u samotnej matki tyle odwagi? Nie z głupoty przecież, głupia nie jest.
Wniej jakby coś pękło. Ikonsekwentnie chodzi zpodniesioną głową. To
ludzi drażni najbardziej. Chętnie rozmawia z gazetami, z telewizją. Nie
widzi niczego złego (a wieś tak) w tym, że rodziła dziewięć razy:
najstarsza córka była dzieckiem panieńskim (ma już swoją rodzinę
imieszka wmieście), anajmłodszy syn urodził się już po rozwodzie ijest
z innego ojca. Alina mówi szczerze, jak było w jej życiu: w dzieciństwie
ipotem. Sama wystawia się na publiczny pręgierz, na plucie, na rzucanie
kamieniami. Może chce kary nie tylko dla proboszcza, ale idla siebie? Za
wszystko, czego doznała wdzieciństwie, wczym brała udział? Kara ma
oczyścić? Przynieść ulgę? Czy prowadzi już tylko do samozatracenia?
Nieliczni parafianie nie chodzą już do tutejszego kościoła, wniedzielę
jadą dalej, do gminy. Prosili, gdzie mogli, by księdza zabrać ze szkoły.
Izparafii. Ale proboszcz jeszcze przez wiele miesięcy uczył dzieci, brał je
na kolana, przytulał. W końcu, kiedy media nie dawały mu spokoju,
poszedł na chorobowe.
Ina razie zniego nie wrócił.
Ale na plebanii wciąż mieszka, choć urlopowano go z funkcji
proboszcza. Miejscowy biskup, Józef Michalik, nie odwiedził parafii ani
razu po tym, jak sprawa stała się głośna. Pewien parafianin, we wsi mówią,
że Ukrainiec i złodziej, jeden z nielicznych tutaj ludzi po studiach,
zadzwonił do kurii. Powiedział komuś, kto się nie przedstawił, w jakiej
sprawie dzwoni, ale biskupa nie zastał. Poprosił ojego numer komórkowy.
Sądził, że duszpasterz ma czas dla wiernych, ajego numer telefonu jest
powszechnie dostępny. Swoją prośbą wzbudził zdziwienie rozmówcy
w kurii, uśmiech nawet. Człowiek po studiach nie rozumie dlaczego.
Chrystus dałby mu zapewne numer swojej komórki. Biskupia komórka jest
tajna. Biskup nie jest tą sprawą zainteresowany– tak informują wkurii.
Tymczasem proboszcz dowiedział się, kto i jak zeznawał
wprokuraturze. Miał prawojest stroną wsprawie. Uznał, że zeznania
przeciwko kapłanowi to grzech świętokradztwa, i stojąc za ołtarzem,
poinformował otym parafian. Kazał się grzesznikom ze świętokradztwa
spowiadać (był tu wtedy jedynym spowiednikiem). Niektóre dzieci za
swoje zeznania dostały lanie od ojców albo dziadków, apotem przyszły do
księdza zprzeprosinami. Wprokuraturze odwołały zeznania.
Tym, które zeznań nie odwołały, prokurator raz wierzył, raz nie, ale na
koniec uznał: o tym, czy dana czynność jest, czy też nie jest czynnością
seksualną, decydować będą w niektórych przypadkach także względy
kulturowe. W tych okolicach to, co robi ksiądz, jest przez większość
akceptowane (wygląda na to, że iprzez jego biskupa), więc przestępstwa
prokurator nie stwierdził iśledztwo umorzył. Kiedy poinformowała otym
„Gazeta Wyborcza”, śledztwo natychmiast wznowiono, ale już gdzie
indziej. Inny prokurator postawił proboszczowi zarzuty. Akt oskarżenia
niebawem wpłynie do sądu.
Tymczasem Alina P. otrzymała kolejny anonim, tym razem z daleka:
Najpierw przedstawię się. Jestem kobietą starą, spracowaną, wdową od kilku lat.
Mieszkam sama, pomimo że mam dzieci, i to bardzo dobre. Mam już
siedemdziesiąt sześć lat, przeżyłam dzieciństwo przed wojną, niezbyt szczęśliwe, bo
już w wieku sześciu lat zmarł mi ojciec, a potem chorowała matka. Wojna,
wiadomo, dla wszystkich była ciężka, strach, głód iniepewność jutra. Po wojnie, jak
każda dziewczyna, wyszłam za mąż. Dzięki Opatrzności Boga dzieci miałam
względnie udane, pokończyły studia, mają swoje rodziny. Ale nie osobie chciałam
pisać. Chciałam do Pani skreślić tych parę słów, bo doszłam do wniosku, że padła
Pani ofiarą zła. Zastanawiam się, dlaczego w tak młodym wieku dała się Pani
zmanipulować tak złym ludziom. Jak Pani się czuje wroli bohaterki występującej
w obronie dzieci rzekomo skrzywdzonych przez kapłana? Czy naprawdę kapłan,
którego Pani oskarża, zasłużył na to, żeby na cały świat rozeszła się onim taka
opinia, krzywdząca, zniesławiająca wjego osobie wszystkich kapłanów? Wdobie,
gdy zwalcza się religię chrześcijańską, ten temat cieszy przeciwników Kościoła
katolickiego. Czy naprawdę kapłan, który przygotowywał Panią do IKomunii św.,
być może do bierzmowania, amoże nawet udzielał Pani Sakramentu Małżeństwa,
zasłużył sobie na taką nienawiść ze strony Pani? Przed dwudziestu laty była Pani
młodziutką panienką i była Pani zaprzyjaźniona z tym kapłanem. Dlaczego ta
przyjaźń przerodziła się wtaką nienawiść ichęć zemsty? Pani Alino! Niech Pani
ma na uwadze, że młodość szybko mija, że kiedyś będzie Pani potrzebowała opieki
od dzieci imusi je Pani wychować watmosferze miłości, przyjaźni iposzanowania
dla drugiego człowieka, by i one darzyły tym Panią w jej starości, która jest
nieunikniona. Żal mi Pani, niech zdobędzie się Pani na ten heroiczny czyn iodwoła
zeznania. Jestem pewna, że wgłębi serca żałuje Pani tego, co się stało.
Gdyby Alina P.znała nazwisko iadres nadawczyni ichciała jej szczerze
odpisać, list mniej więcej wyglądałby tak:
Szanowna Pani, bardzo żałuję, że to wszystko się stało. Czuję się cały
czas winna, bo kocham naszego Proboszcza. Czuję, że moje zeznania
wprokuraturze, moje oskarżenia to zdrada. Ja go zdradziłam, proszę Pani.
Ostatnio spotkałam go w banku i on na mnie tak spojrzał za to, co mu
zrobiłam, że mnie w żołądku ścisnęło. Nie patrzył agresywnie ani
zpretensjami. Patrzył na mnie zżalem, zcierpieniem. Jakby nie dowierzał,
że to ja go skrzywdziłam, jego ukochana dziewczynka. Nikt, proszę Pani,
nie dał mi czułości wżyciu, tylko nasz Proboszcz. Moi rodzice mieli nas
siedmioro i wcale się nami nie zajmowali. Bo nie wiedzieli, że dziecko
powinno dorastać w miłości i godności. Z dzieciństwa pamiętam tylko
kilka rzeczy: głód, zimny piec irodziców, którzy przy nas uprawiali seks.
Ksiądz dobrze o tym wiedział i właśnie z takich rodzin wybierał sobie
dzieci do miłości. Kiedy byłam wpierwszej albo drugiej klasie, brał mnie na
kolana, nocował u siebie i czułam się wtedy taka bezpieczna,
zaopiekowana. Czy Pani mnie rozumie? Wreszcie jakiś dorosły mnie
docenił. Pieścił mnie ipewnie wtedy wydawało mi się to miłe. Pieścił mnie
jak nikt inny wcześniej inikt inny potem. Moje starsze siostry to widziały
(czasem robił to przy nich) ibyły zazdrosne, bo nie miały takich jasnych
apetycznych loków jak ja. Proboszcz nie brał ich na kolana, więc gdy tylko
wracałam do domu, natychmiast robiły mi to samo co on. Ale to już nie
było miłe. Siostry były brutalne. Wkładały mi ręce pod majtki ito bardzo
bolało.
Ojciec nas bił. Kiedy byłam wczwartej klasie, rodzice zdecydowali, że
mnie wyślą do szkoły specjalnej z internatem, jakieś trzydzieści
kilometrów od domu. Nie byłam głupia ani opóźniona, ale rodzice
powiedzieli, że stwarzam im problemy wychowawcze i mam jechać.
Winternacie, takie były czasy, nie pozwolili nam chodzić do kościoła. Ale ja
się upierałam, że ja muszę, i to do swojej parafii. Moja wychowawczyni
wzięła mnie na rozmowę ispytała, dlaczego tak pragnę jechać do swojego
kościoła. Więc jej powiedziałam, że tęsknię za księdzem, że on mnie tak
dotyka jak nikt inny. Poświęca mi tyle uwagi imówi tyle miłych słów. Miłe
słowa trzeba mówić dzieciom, to bardzo ważne, proszę Pani. Ja swoim
mówię bez przerwy, że dobre, ładne i moje. Czasem oczywiście je
zganię, jak narozrabiają, ale nigdy nie będę przeciwko nim. Matka zawsze
musi być po stronie dziecka, cokolwiek ono zrobi. Dziecko nie może matce
nigdy przeszkadzać. A mnie, kiedy przyjeżdżałam na święta do domu,
mama pytała: po co przyjechałaś? Dla księdza przyjeżdżałam, biegłam do
niego i widziałam z bólem, że on już ma inne dziewczynki, młodsze,
ładniejsze. Te, które rosły za szybko, odtrącał bez żadnych wyjaśnień. Te,
które nie chciały iść na kolana, upokarzał i krzyczał: ty Boga nie lubisz,
dziecko! Albo wysadzał na ciemnej drodze w środku lasu, jak
wsamochodzie nie chciały ulegać. Ale dla mnie, choć już sporo podrosłam,
dalej był miły i pytał z ciepłym uśmiechem, czy ciągle go kocham. No
pewnie, że go kochałam. Choć wiedziałam już od tej mojej wychowawczyni
z internatu, że to, co mi ksiądz robi, nie jest dobre. Ale tak naprawdę
zrozumiałam to wtedy, gdy zaczynałam być kobietą. Wróciłam już na stałe
do domu i zaczęłam się bać Proboszcza, bo on wszystko wiedział. Znał
każdy sekret mojego ciała, wiedział, jak wyglądam tam, między nogami.
Unikałam go. Czułam, proszę Pani, obrzydzenie do siebie, do swojego
ciała. I do dzisiaj czuję. Mąż opowiadał ludziom w pegeerze, że jestem
zimna. Może i tak, bo mnie seks nie bawi, nie daje mi żadnej radości.
Nienawidzę siebie może bardziej niż Księdza Proboszcza. Sama nie wiem.
On mi wiele złego zrobił na całe życie. Aja przez tyle lat uniego musiałam
się spowiadać, bo innego księdza tutaj nie było.
Wyszłam za mąż, żeby się wyrwać zdomu. Męża wcale nie kochałam, bo
ja kochać innego już nie potrafię. Tylko Księdza Proboszcza. Tak, dawał mi
ślub ito mi się wydawało bardzo obrzydliwe. Branie do buzi Najświętszego
Sakramentu z rąk Proboszcza to jak branie trucizny albo czegoś
śmierdzącego. Ciało Chrystusa mam w ustach, a tu chce mi się
wymiotować.
Bardzo źle to znosiłam, ale pocieszałam się, że Proboszcz już pewnie
dawno o wszystkim zapomniał i tylko ja noszę ten wstyd w sobie. Było
jednak inaczej, proszę Pani. Już byłam mężatką, gdy podczas kolędy
Proboszcz podszedł do mnie, pogładził mnie po policzku i powiedział
zżalem: oj, jaka ty byłaś piękna, jaka szkoda, że tak urosłaś. Pamiętał! Było
mi wtedy tak wstyd. Ale i żal, że to już koniec bezpieczeństwa, ciepła,
czułości. Przez tyle lat nikomu otym nie mówiłam, bo kto by uwierzył, kto
by pojął? Ioto mają do mnie ludzie największe pretensje, że ja przez tyle
lat sąsiadkom ani słowa nie pisnęłam, a teraz prokuratorowi
powiedziałam. Co miałam sąsiadkom mówić, jak cała wieś itak wiedziała,
że ksiądz dzieci pod majtkami pieści.
Rozumie Pani coś ztego? Ja sama czasem mam kłopot ze zrozumieniem
siebie. Bo czasem mam wrażenie, jakby mną miotała chęć zemsty, ma Pani
rację. Aja nie chcę być mściwa, bo to nie jest dobrze. Pisze Pani do mnie,
bym odwołała zeznania przeciwko księdzu, bym była odważna,
a Miłosierny Pan mi przebaczy i obdarzy mnie obficie swoimi łaskami.
Muszę Panią zmartwić– nie odwołam niczego. Powiedziałam prawdę.
Imoje skrzywdzone dzieci też powiedziały. Mam do siebie pretensję, że
do ich krzywdy dopuściłam. Mówiłam im, że nie wolno siadać księdzu na
kolanach, przestrzegałam, ale itak je dopadł. Wierzę, że to niedopatrzenie
Bóg mi wybaczy. Iwierzę, że wybaczy mojej matce, która wykrzyczała mi
na polu, że nie jestem już jej córką, bo księdza oczerniam. Ja jestem takie
niczyje dziecko, proszę Pani. Mama niedługo potem umarła iteraz musi to
chyba Bogu jakoś wyjaśnić, czy jestem jej, czy nie. Bóg jest dobry, na pewno
jej wybaczy. I może nawet, kto to wie, wybaczy naszemu Proboszczowi.
Choć nie jestem pewna.
I tym we wsi, którzy piekło zrobili swoim rodzinom za prawdziwe
zeznania dzieci. Modlę się za nich iza Panią. APani, bardzo proszę, niech
się pomodli za mnie i moje dzieci, to na pewno nie zaszkodzi.
Pozdrawiam. Alina.
Tak mógłby wyglądać ten list, gdyby Alina P.go napisała.
Ztego, co mówi Alina P., wynika, że modli się także za rodzinę S.
Wnuczka Tadeusza S. (członka rady parafialnej) powiedziała
prokuratorowi, co robił jej ksiądz proboszcz, kiedy brał na kolana. Były
to zeznania obciążające księdza. Prokurator powiedział o tym
proboszczowi, pewnie pokazał mu akta. Proboszcz powiedział Tadeuszowi
S., co zeznała jego wnuczka. Żona TadeuszaS.stanęła wobronie wnuczki,
za co mąż ją pobił.
Tadeusz S.jest przekonany:Żadnego molestu tutaj nie było. Ja wam
powiem, oco chodzi. Chodzi okościół. Parafialny. Onasz kościół chodzi
grekokatolikom, więc oszukali otym molestowaniu.
Kiedy Tadeusz S.wyjaśnia, oco wtym wszystkim chodzi, wdrzwiach
izby staje sąsiad. Siada na zydlu przy piecu bez żadnego dzień dobry, bez
przepraszam, czy można. I dalej nic nie mówi, patrzy w ścianę albo
w okno, jakby innych tutaj nie było. A i gospodarze jakby wcale go nie
zauważyli. Nie pytają, jaką ma sprawę, po co przyszedł: po sól do zupy go
żona przysłała czy może po pieprz? Wszyscy wiedzą, po co przyszedł, jego
prawo, taki obyczaj: kiedy obcy podjeżdża pod dom sąsiada, a potem
wchodzi do środka, natychmiast trzeba rzucić robotę albo oglądanie
telenoweli ignać co sił wnogach, żeby posłuchać. Gospodarze nawet
zadowoleni ztakich obyczajów, bo nikt im potem nie powie, że coś gadali
nie tak.
Tadeusz S.mówi więc odważnie igłośno:Ajak ksiądz wcześniej uczył
religii po domach, bo nie było salek katechetycznych, awszkole jeszcze nie
pozwalali, to co? Nic! Nikt nie widział, żeby molest robił. A ksiądz był
młody. Teraz ma sześćdziesiąt trzy lata. On jest ztego roku co ja. Iwtedy
tego nie było, dopiero teraz?
Pobita żona Tadeusza S.:– Ico ty możesz więcej wiedzieć. Nic więcej nie
wiesz.
Tadeusz S.do żony:– Stul pysk! Co ty masz tu do gadania?!
– I ten ksiądz rusiński ze swoją żoną znaleźli sobie Alinę jako
narzędziemówi dalej Tadeusz S.Sto milionów jej obiecali, ale czy dali,
to nie wiem. Jak to wygląda, rany boskie, ludzie! A te dzieci
podstawione. Za to, że ksiądz ich nie molestował, ja bym sobie dał głowę
dziś ściąć. Gdyby coś robił, to za młodego. Moja wnuczka, jak zeznawała, to
prokurator matkę za drzwi wyprosił. Dziecku ksiądz nic złego nie robił,
a prokurator sfałszował i napisał odwrotnie że robił. Że ksiądz mi
wnuczki dotykał, że to było na tle seksualności, że to, że tamto, no
wszystko. I ta Alina! Dzieci ma z obcymi, a księdza obmawia. I teraz
pewnie jest w ciąży. I pytanie, czy to ksiądz greckokatolicki jej
przypadkiem nie wymolestował?! Ludzie we wsi wiedzą. I wy teraz już
wszystko wiecie.
Kiedy Alina P. musi pociąć drewno na zimę, idzie do brata, który
mieszka w domu obok. Ma piłę spalinową. Tnie drewno siostrze bez
gadania, czemu dzieci mają marznąć bez potrzeby. Brat wie, że nikt inny
siostrze, co na księdza zeznała, drewna nie potnie, ito go nawet bawi. Jako
monopolista woła od niej dwa razy więcej pieniędzy niż od innych. Inni
mają wybór (jeszcze kilku chłopów ma tu piły), siostra wyboru nie ma.
Iza rodzinę, której nie wybierała, musi przed wsią dzisiaj odpowiadać.
Jej brat mieszka zojcem izjeszcze jednym bratem. Ojciec zajmuje parter.
We wsi ludzie pamiętają, co wyprawiał zmatką: brał ją, gdzie chciał ikiedy
chciał, tak mówią, wogródku, na ganku, na oczach sąsiadów. Ateraz Alina
na księdza zeznaje!
Brat mieszka na piętrze, wjednym pokoju zmłodszym bratem. Młodszy
brat przyprowadził tam sobie siostrzenicęcórkę najstarszej siostry, która
wyszła za mąż do innej wsi. Dziewczyna jest młodziutka, ale czworo dzieci
mu już urodziła (wieś podejrzewa, że i starszy brat korzysta z jej
dobrodziejstw). Jedno dziecko już im zmarło, następne ma cztery lata inie
chodzi, następne nie mówi, szkoda gadać. Ztakiej rodziny jest Alina P.iza
to powinna się wstydzić.
Za młodszą siostrę, która mieszka przez drogę, wstydzić się nie musi.
Siostra jest lojalną parafianką isąsiadką. Choć wcześniej opowiadała całej
wsi, jak ksiądz jej dzieci obmacuje, odgrażała się, że pójdzie go opierdolić,
teraz niczego nie pamięta. Bo wtutejszej wsi prawda nie jest tak ważna,
jak ważne jest to, co ludzie gadają. Więc żeby nie mówili źle, siostra nie
odpowiada Alinie na dzień dobry.
Ale Alina P. wcale się młodszej siostrze nie kłania. Siostra wystąpiła
przeciwko niej wtedy, gdy Alina bała się, że za zeznania obciążające
księdza przyjdzie jej stracić dzieci. Siostra w prokuraturze nie tylko
wyparła się tego, co wie, ale i zeznała, że Alina nie wychowuje dzieci
wsposób należyty. Dodała, że trudno jej się zgodzić ztwierdzeniem Aliny,
że najwyższym dla niej dobrem dzieci. Wiedziała, że prokuratura
prowadziła wtedy dochodzenie w sprawie fizycznego i psychicznego
znęcania się AlinyP.nad dziećmi.
Otym, że Alina się znęca, prokurator usłyszał od ojca dzieci: że zostawia
je bez opieki, że nie karmi ich wystarczająco, atakże używa wobec nich siły
fizycznej i słów obelżywych. Informacje o zachowaniu byłej żony ojciec
dzieci miał od znajomych, bo sam u dzieci nie bywa, choć nikt mu nie
zabrania. Tylko dwa kilometry piechotą, ale nie: nie odwiedza ich, bo to, co
dotyczy dzieci, wtutejszej wsi jest sprawą kobiet, anie mężczyzn. Kiedy
kilka lat temu Alinie P. jedno zdzieci umierało wszpitalu (wada serca),
mąż nawet jej nie odwiedził, nie zobaczył syna, choć syn żył całe trzy
miesiące. Kiedy miała rodzić następne, on leżał pijany na wersalce, aona,
już po terminie, siano grabiła na polu; stamtąd ją zabrała karetka.
Prokurator przesłuchał świadków. Wszyscy, wśród nich nawet gorliwi
obrońcy księdza, stwierdzili, że nigdy nie widzieli, by dzieci Aliny
P.chodziły zaniedbane, głodne albo pobite. Ich opinie potwierdzili lekarz,
pedagog ipsycholog. Prokurator doszedł do wniosku, żeojciec opowiada
bzdury, idochodzenie umorzył.
I dzisiaj, choć minęło już trochę czasu, dyrektor tutejszej szkoły
potwierdza, że dzieci Aliny P. zadbane, a matka często bywa na
wywiadówkach. Widać, że dba oich zdrowie inaukę.
Ojciec dzieci jednak swoje wie: teraz Alina trochę się uspokoiła, bo
wszyscy na nią patrzą, i bić dzieci nie może. Ale słownie je rani bez
przerwy, taka to jest matka itaka kobieta. Imęża upokarzała, kiedy byli
razem. Sam pamięta, jak na oczach całego pegeeru musiał przed blokiem
pieluchy na sznurku wieszać. A ona w pegeerze puszczała się
z robotnikami, kilkunastu ich miała miesięcznie. Z tego jego picie się
wzięło, jego nerwy, dygot ciała iduszy. Nic dzisiaj robić nie ma siły, starej
matce wpolu nie pomoże, choć uniej mieszka ije. Głupi był, tak mówi, bo
kiedy Alina pakowała mu rzeczy, żeby go zdomu usunąć, on oniczym nie
wiedział, tylko jej drewno rąbał. Tyle pracy na darmo, na dwa lata grzania.
Atrzeba było inaczej zAliną grę małżeńską prowadzić, były mąż doszedł
do tego jakiś czas po rozwodzie i dziś wie: wpierdol trzeba było jej
spuszczać regularnie, to by ich małżeństwo trwało do dzisiaj. Aiksiądz
proboszcz miałby święty spokój.
W gazetach napisano, że ksiądz proboszcz idzie na urlop. Jego
obowiązki przejmuje wikary. Ale naprawdę niewiele się zmieniło.
Proboszcz odprawia mszę, spowiada. Teraz stoi przed plebanią i mówi,
jaki ma żal:
– Ja bym się usunął, ale gdzie, jak wszędzie obrzygane? Wszędzie
wiedzą, że proboszcz ztej parafii dzieci molestuje, to gdzie ja pójdę? Tu
jestem usiebie. Apoza tym tu nie omnie chodzi. Choćbym ja się usunął, to
nic się nie zmieni, bo tu chodzi o kościół. To grekokatolicy chcą tego
kościoła. Taką wojnę rozpętali, żeby zniszczyć parafię. ludzie
podstawieni, przekupieni, złożyli fałszywe zeznania. Tu mieszka jedna,
Alina, ona mnie najbardziej oskarża. Mówiła do innych: a żeś ty głupia,
zrób tak jak ja, to będziesz miała pieniądze. Ja wszystko wiem. To ja na
starość tak bym zgłupiał, jak żem na młodość się trzymał? Teraz już wiecie,
jak było.
Więzień
Cerata jest biała wniebieską kratkę, herbata wylana, lepi się rozsypany
cukier. Na tym czajnik elektryczny, metalowy kubek, łyżeczki. Ipodłoga się
klei. Przyjdzie matka posprząta, jak zawsze każdego popołudnia, jeśli
akurat nie ma dyżuru wszpitalu. Jest lekarką. Będzie zmęczona, ale lubi
porządek, więc zetrze stół ibez słowa zmyje podłogę.
Nad stołem, wdelikatnych ramach, wisi wielka czarno-biała fotografia.
Patrzy zniej nieduży chłopiec. Ma bujną czuprynę, niepokój wspojrzeniu
i zaciśnięte usta. Jest jedynym, ukochanym synkiem swoich rodziców.
Nazwali go Jakub. Ma siedem, może osiem lat ikłopoty ze zdrowiem. Ale
jeszcze nie wie, że dwadzieścia lat później będzie całymi dniami leżał na
łóżku obok stołu zlepką ceratą.
Twarz będzie miał wstrupach iwświeżych ranach. Będzie się drapał,
uderzał głową o kanty, walił pięściami we własny kark albo palce sobie
wkładał do oczu. Dwa naraz. Zwielką siłą będzie kopał wmaterac, wramę
łóżka, wszafkę. Akiedy wstaniewszybę wdrzwiach albo woknie. Albo
wlicznik gazu. Kiedy ktoś koło niego usiądzie, kopnie nagle ijego. Albo
zamachnie się, żeby mu przyłożyć wgłowę. Tak znienacka, że nie sposób
się uchylić. Będzie niecierpliwy, porywczy. Niczego nie przeczyta, bo kiedy
weźmie do ręki gazetę, zaraz podrze wstrzępy. Nie obejrzy telewizji, bo
świat nie będzie go już interesował. Będzie wydawał mu się zły, wrogi,
obcy. I będzie to prawda, bo świat nie toleruje kogoś, kto nagle i bez
powodu krzyczy tak głośno, jak chyba żaden inny człowiek nie potrafi
krzyczeć. Świat nie lubi kogoś, kto szczeka, ryczy. Będzie to ryk (co pół
minuty, co minutę, co dwie), który trzęsie szybami w oknach i budzi
sąsiadów. Świat nie rozumie, że ktoś kopie, choć wcale tego nie chce.
Jakub będzie klął, obrażał:– Kurwa! Wypierdalaj stąd, chuju!
Jego mózg będzie generował komunikaty i wysyłał je do reszty ciała
z nieludzką szybkością: ciągły pożar, rozszalały huragan, szaleńczy bieg
myśli. Co pomyśli, natychmiast musi powiedzieć, zrobić. Nic go nie
powstrzyma, nic nie poskromi, niczego sam nie pohamuje. Jego ciało,
miotane jakąś kosmiczną energią, odbijać się będzie od łóżka jak od
trampoliny. Wystrzeli wkierunku sufitu inatychmiast spadnie jak worek.
Nie raz, nie dwa z tego powodu zarwie się łóżko. Trzeba je będzie
naprawiać. Ojciec Jakuba codziennie będzie naprawiał coś, co jego dorosły
syn zniszczy.
Kiedy rano otwierał oczy, śmiał się do mamy itaty. Taki był początek.
Jakub spokojny, zdrowy. Miał półtora roku, kiedy rodzice musieli go
zawieźć do szpitala na operację przepukliny. Mama towarzyszyła mu przez
cały czas: i przed operacją, i po niej. Byli tam tylko trzy dni. Kto by się
spodziewał tego, czego do dzisiaj nikt nie potrafi wyjaśnić: po zabiegu, tak
twierdzi matka, oddano jej innego Jakuba. Krzyczał, miał złe spojrzenie
iza dużo energii. Nie mógł się uspokoić, nie spał przez kolejne trzy dni
itrzy noce. Nie wiadomo, co było tego powodem: złe znieczulenie? Ból?
Strach?
Mama z tatą przez trzy doby na zmianę nosili Jakuba na rękach. Był
agresywny: zwalił wielki wazon, ugryzł ojca wucho. Dopiero wtedy zasnął.
Obudził się szybko, z zaciśniętymi ustami. I tak już zostało: bez
uśmiechu, spokoju, ciszy. Zawsze wruchu, szybko, głośno.
Miał pięć lat, kiedy z dziadkiem pojechał do Zakopanego na wakacje.
Tam się coś stało? Tam zachorował na zapalenie oskrzeli. Taka infekcja
zdarza się wielu dzieciom. Dostał lekarstwo, gorączka spadła. Niedługo
potem rodzice zauważyli, że syn rusza głową inaczej, niż wszyscy ruszają:
ciągle odrzucał włosy.
Poszli do fryzjera skrócić mu grzywkę.
Fryzjer nie pomógł. Jakub ruszał głową tak, jakby głowa mu
przeszkadzała.
Mijały miesiące: mrugał częściej, niż ludzie normalnie mrugają. Jakby
ktoś pod powieki nasypał mu piachu.
Matka iojciec są wpracy. Tam mają więcej spokoju niż wdomu.
Jakub (blady, drobny, ubrany wtrykotową koszulkę idresowe spodnie)
podnosi się z łóżka. Krzyczy. Staje przed fotografią małego chłopca. Na
stole ma własny czajnik, metalowy kubek iherbatę. Nie korzysta zkuchni,
żeby nie robić tam bałaganu. Czasem pójdzie do lodówki po mleko, ale woli
nie. Bo mlekiem zaleje wszystko, co jest wlodówce. Mama będzie miała
pretensje.
Robi sobie herbatę, rozlewa na obrus zceraty, rozsypuje cukier.
Teraz idzie do łazienki. Tam zamiast deski klozetowej ma na muszli
specjalną gumową poduszkę w kształcie podkowy. Bo nie potrafi usiąść
normalnie na sedesie. Musi na niego skoczyć. Niejedną deskę w życiu
wten sposób połamał, nieraz pokaleczył sobie pośladki.
Teraz myje zęby. Chciałby zakręcić tubkę tak, jak ludzie zakręcają.
Ogolić się nożykiem inie pociąć twarzy. Pobiec po bułki na śniadanie inie
wysypać ich w drodze powrotnej. Kupić gazetę, zapłacić drobnymi,
zaparzyć kawę, poczytać przy śniadaniu. Zjeść jajko na miękko inie zrobić
z niego jajecznicy. Pójść na miasto, pojeździć miejskim autobusem, nie
zwracać niczyjej uwagi, nie przyciągać spojrzeń. Na poczcie postać
wkolejce, zapłacić rachunki. Pójść do urzędu pozałatwiać sprawy. Pójść do
kina, do teatru. Wypić coca-colę w wysokiej szklance i nie wylać jej.
Zaprosić kobietę do restauracji. Zjeść znią kolację na delikatnej porcelanie.
Wypić wino znajcieńszego szkła. Być znią.
Skończył siedem lat. Poszedł do szkoły: rano chodził do zwykłej, po
południu do muzycznej. Uczył się gry na skrzypcach. Miał iść w ślady
dziadka skrzypka w wielkiej orkiestrze. Tylko że to coś, co w Jakubie
mieszkało, nie pozwoliło mu grać. Nie mógł utrzymać smyczka. O te
skrzypce Jakub do rodziców ma teraz pretensję.
–Może ja miałem przerost ambicji– mówi dzisiaj ojciec.– Może za wiele
chciałem.
Może popołudniowe lekcje były zbyt wielkim obciążeniem dla małego
chłopca?
Bo to coś powoli, ale nieubłaganie schodziło zgłowy coraz niżej: dziwne
ruchy ramion, niekontrolowane machanie rękami. Chłopiec nie mógł tego
zatrzymać, abardzo chciał.
Pani profesor neurologpojechali do niej całą rodziną do Krakowa
obejrzała Jakuba i nazwała chorobę: zespół Tourette’a. Mruganie,
wzruszanie ramionami, grymasy twarzy to klasyczne objawy.
Powiedziała, że ztym można żyć, że nigdy wszystkie objawy nie występują
razem, że mimowolne ruchy (tiki) po okresie dojrzewania powinny przejść.
Ale tourette, który mieszkał w Jakubie, wciąż schodził niżej: chłopiec
zaczął podskakiwać, kopać.
Patrzył na rodziców, którzy nie potrafili mu pomóc.
Profesorowie medycyny (wKatowicach, wWarszawie) uspokajali, że tak
wtej chorobie bywa: podskakiwanie, kucanie, oblizywanie lub wąchanie to
klasyczne objawy, choć nie wszystkie występują u każdego turetyka.
Bywają chorzy, którzy mają jeden mały tik (mruganie albo „poprawianie”
ramion) inigdy nie przychodzą znim do lekarza.
Jakub musiał przychodzić. Lekarze wciąż kazali mu czekać na
dojrzewanie. Bo uwiększości znanych medycynie turetyków tiki uspokoiły
się lub nawet zniknęły, kiedy weszli wbiologiczną dorosłość. Ci, uktórych
tiki nie ustąpiły zupełnie, itak żyją normalnie. Zakładają rodziny, pracują:
są urzędnikami, nauczycielami, lekarzami.
Jakub, kiedy był chłopcem, mówił, że będzie lekarzem jak mama.
Docentem najlepiej, bo często zdocentami przebywał. Lubił ich, choć nie
potrafili mu pomóc. Potrafili jedynie wyjaśnić, że tourette to wiele
zaburzeń procesów biochemicznych w mózgu, spowodowanych
prawdopodobnie nadmiarem przekaźników: neurotransmiterów
pobudzających, przede wszystkim dopaminy. Przepisywali więc lek
onazwie Haloperidol, który wprawdzie nie leczył, ale miał obniżać poziom
dopaminy iwten sposób ograniczać tiki. Dla Jakuba (idla wielu innych
turetyków) nie był to żaden ratunek: powodował sztywnienie mięśni,
jeszcze większe zaburzenia koncentracji idepresję, bo przy okazji obniżał
poziom innego neuroprzekaźnika serotoniny, odpowiedzialnej za
nastrój.
Matka jeździła po klasztorach iod braci kupowała Jakubowi zioła. Nie
pomagały.
Profesorowie idoktorzy czytali książki, wiedzieli coraz więcej: na każde
dziesięć tysięcy ludzi na tourette’a choruje pięć osób. Mężczyźni
prawdopodobnie cztery razy częściej niż kobiety. Ale przyczyna choroby
wciąż nie jest znana.
Nauczyciele Jakuba niczego nie rozumieli. Byli bezlitośni: Opanuj
się!– krzyczeli.
Rówieśnicy (ośmio-, dziewięciolatkowie) mieli więcej zrozumienia,
rozmawiali zJakubem, jakby nie widzieli jego tików.
Nauczyciele zażądali, by rodzice zabrali Jakuba do szkoły specjalnej:
On dekoncentruje klasęmówili. Rodzice nie spełnili prośby: syn rozwijał
się, uczył, był inteligentny, czytał.
Miał czternaście lat, gdy przestał panować nad okrzykami. Neurologia
nazywa je tikami wokalnymi lub wokalizacjami: chrząkanie albo
szczekanie, mruczenie albo prychanie, huczenie, stękanie, krzyk. Nie było
wyjścia: przestał chodzić do liceum, nauczyciele uczyli go w domu. Ale
jeszcze potrafił zjeść normalnie. To znaczy: wrestauracji nie roztrzaskać
talerza.
Jakub dojrzał, zdał maturę, ma dzisiaj dwadzieścia osiem lat imusi jeść
zmetalowej miski. Prawdopodobnie niewielu turetyków na świecie ma tak
silne tiki i natręctwa: jest impulsywny, głośny, wulgarny, nie kontroluje
odruchów, kaleczy się, nie potrafi skoncentrować. Przymus wykrzykiwania
wulgarnych słów medycyna nazywa koprolalią. Przymus powtarzania
własnych słów lub całych zdań– bo ito Jakub ma– nazywa się palilalią.
–Myślę czasemmówi, podrzucając butelkę zwodąże opętał mnie
szatan.
Próbował lekarstw, ziół, próbował iegzorcyzmów. Egzorcysta kazał mu
uklęknąć inałożyć różaniec na szyję. Kropił go wodą święconą, wygłaszał
stosowne formuły. Pobożna ciotka, która Jakubowi towarzyszyła, była
podobno przerażona. On krzyczał jak zwykle. Potem poczuł senność.
Zawsze kiedy zasypia tak jest w tej chorobie przestaje tikać. Śpi
spokojnie, cicho. Tourette śpi razem z nim, daje mu odpocząć. Rano,
zwykle przed świtem, budzą się razem, tak są do siebie przywiązani.
Leży. Jak wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu i pięć lat temu. Na
materac matka nałożyła prześcieradło zgumką dookoła. Żeby tak łatwo nie
skopał łóżka, nie zrobił zaraz barłogu, żeby leżał jak człowiek.
Jakub zasypia, choć słońce świeci wysoko. Znowu się budzi. Czeka na
ojca, który przyjdzie zpracy po drugiej. Chciałby znim porozmawiać, bo
ile można milczeć.
–Kurwa! Waaa! Uś! Uś!Jakub nigdy nie milczy. Krzyczy nawet, kiedy
jest sam. Ileci pod sufit, spada.
–Spierdalaj stąd, chuju!– ryczy, gdy ojciec staje wdrzwiach.
–Wypierdalaj, suko!– to do matki.
Pytanie, które zadają sobie rodzice, jest takie: czy agresja syna stanowi
objaw choroby, czy raczej jej skutek? Tourette Jakuba to tiki, natręctwa,
przymus wykrzykiwania wulgarnych słów. Ale słów pojedynczych, a nie
całych zdań.
Gniew? Za uwiązanie? Za klatkę? Rodzice to wiedzą. Nie może z niej
wyjść, choć drzwi są otwarte. Boi się ludzi, woli leżeć. Nie jest upośledzony,
nie jest nawet głupi. Bóg nie odebrał mu rozumu. Jakub myśli, wszystko
pojmuje, nazywa. Rozumie, że niszczy, i zwykle tego żałuje, przeprasza
nawet. Ale co miał zrobić, skoro musiał? Bo jest genetycznym śmieciem.
Tak siebie nazywa. Pyta, każdy by tak pytał, dlaczego ja? Za co tak jestem
skrzywdzony? Tyle życia bez normalnej rozmowy z innym obcym
człowiekiem, bez uścisku dłoni, bez dzień dobry i bez do widzenia, bez
życzliwej wymiany zdań, chwilowego zainteresowania, krótkiego
uśmiechu, jakiejś małej pochwały. Bez żadnego osiągnięcia, drobnego
sukcesu, nagrody. Bez celu.
Człowiek skrzywdzony wyrównuje ze światem rachunki. Wyjaśniłby to
Jakubowi każdy psycholog. Ale Jakub nie chce psychoterapii, która może
przyniosłaby mu jakieś uwolnienie. Terapia oznacza wysiłek, pracę, próbę
odpowiedzi na pytania: kim jestem? Jaki mam obraz samego siebie? Kim
chciałbym być? Do czego dążę? Czy chcę ipotrafię być zkimś?
Świat Jakuba to ojciec imatka: milczący, niewyspani, źli. Nie śpią od lat.
Jakub wstaje otrzeciej wnocy, bo śpi wdzień. Razem znim budzi się ijego
tourette. Rodzice wstają, ścierają lepką podłogę, choć Jakub pewnie mógłby
to zrobić sam.
Gdyby bardzo chciał.
Bo kiedy czegoś chce, potrafi na kilka chwil opanować tiki.
umiejętność lekarze zaobserwowali także uinnych turetykówniektórzy
wkinie umieją powstrzymać chrząkanie.
Bywają itacy, którzy na kilka chwil potrafią zupełnie ukryć chorobę. Na
przykład wczasie rozmowy kwalifikacyjnej, gdy starają się opracę.
Kiedy Jakub nocą szuka telefonu komórkowego (zwykłego telefonu
wdomu nie ma), robi to bezszelestnie. Potrafi wejść do pokoju rodziców
itam wciemności rozglądać się bez najmniejszego krzyku, bez podskoku.
Bo chce zadzwonić na sekslinię. Kiedy chce napić się wódki, grzebie
wszafkach bez szmeru. Ma motywację, która zwycięża tourette’a.
Do umycia podłogi motywacji brakuje. Nim Jakub zacznie, przewróci
wiadro z wodą i narobi większego bałaganu. Rodzice sami wolą
posprzątać. Wolą go ubrać, żeby nie podarł suwaka wspodniach. Zrobić
mu kawę, choć nie powinni, bo kawa go pobudza. Ale kiedy jej nie zrobią,
znowu usłyszą, co onich myśli.
Wolno mu wylać wodęwytrą, połamać krzesłokupią nowe, obrazić
za to nie ma żadnej kary, bo jaka ma być?
Wracają z pracy, dają mu jeść, znowu sprzątają, reperują. Czasem
ponarzekają. Nie pójdą do kina, jak kiedyś chodzili. Jakub boi się onich,
chce ich mieć cały czas przy sobie. Toleruje jedynie nieobecność
spowodowaną pracą. Histeryzuje, gdy spóźniają się kilka minut. Wyzywa,
gdy wchodzą.
–Nienawidzę go ikocham wtej samej chwili– mówi matka.
–Nie mogę mu wybaczyć, że obraża matkę– mówi ojciec.
–Ja go takiego urodziłam– płacze matka.
–Żeby on nie miał nógpłacze ojciec.Żeby nie widział, nie słyszał.
Wszystko byłoby lepsze od tego. Ludzie by mu chociaż współczuli.
– Mąż jest coraz słabszy mówi ona. Ja nie mogę zostać sama
zJakubem. Nie dam rady.
Tego przy Jakubie mówić nie wolno. Tego boi się najbardziej. Obraz,
który wraca do niego natrętnie, to cmentarz: widzi siebie nad ich grobem.
Skąd tutaj przyszedł? Kto go tu przyprowadził? Kto się nim opiekuje? Kto
go znosi? Kto myje podłogę?
–Nie! Kurwa! Nie chcę! Nie! Nie! Mamo!
Wie, że rodzicom jest ciężko. Chciałby to zmienić, zobaczyć, jak się
śmieją. Ma itakie pragnienie.
Czasem wychodzi zdomu. Do niedawna, kiedy mieszkali wwieżowcu,
wychodził częściej. Ukradkiem brał matce pieniądze i przed południem
szedł do baru. Tam stawiał piwo osiedlowym pijakom. Lubili go za to.
IJakub się cieszył, że ktoś go lubi.
Skończyło się: od roku mieszkają wodziedziczonym domu. Nikt już nie
wali im wrury, nie przedrzeźnia, nie obraża. Arobił tak pewien profesor
uniwersytetu, sąsiad zwieżowca, bo nie mógł znieść wiecznych krzyków
za ścianą.
–SkurwysynJakub uśmiecha się krótko.Nie miał ze mną łatwego
życia, to fakt.
Teraz wychodzi tylko z ojcem albo z matką. Rzadko, cztery, może
siedem razy wroku. Każde wyjście za płot to strach: podskakuje, krzyczy,
przeklina. Ludzie patrzą, dziwią się, wytykają palcami. Ale Jakub nie
wygląda na wariata, wariat zresztą już nikogo nie dziwi. Jakub wygląda
tylko na takiego, który za nic ma normy ustalone przez ludzi. Więc ludzie
go upominają albo proszą, by się uspokoił. Albo obrażają: cham, prostak,
prymityw.
–Mamo! Mamo!tak informuje ulicę, że nie idzie sam. Mama jest koło
niego, mama go obroni, tylko mama daje mu poczucie bezpieczeństwa.
Ludzie patrzą na matkę ze współczuciem albo z pogardą. Dziwią się,
szepczą: kulturalna, porządnie ubrana, z zadbaną fryzurą, a syna nie
potrafiła wychować.
Czasemdwa razy wroku, trzy?jadą razem za miasto: do lasu, nad
rzekę. Kiedy Jakub wsiada do samochodu, musi zcałej siły walnąć pięścią
wprzednią szybę. Wszystko, co wsamochodzie było do urwania, chyba już
urwał. Aojciec naprawił.
Matka iojciec nigdy nie zaakceptowali choroby syna. Ciągle szukają dla
niego ratunku. Nie raz, nie dwa leżał na psychiatrii albo na neurologii.
Niejedną deskę klozetową tam połamał. Lekarze dawali mu lekarstwa,
zmniejszali albo zwiększali dawki. Zestawiali jedne leki zinnymi. Czasem
były efekty: tiki Jakuba malały. Na pół roku, na rok. Bo tourette jest
sprytny: do leków szybko się przyzwyczaja. Tiki wracają zpodwójną siłą.
Na tourette’alekarstwa nie ma.
Rodzice usłyszeli kiedyś, że pewien profesor neurochirurgii operuje
chorych na parkinsona. W ich mózgach w przeciwieństwie do
tourette’a brakuje neuroprzekaźnika zwanego dopaminą. Skoro tamte
operacje się udają, być może udałaby się ioperacja Jakuba. Matka pojechała
do wybitnego neurochirurga. Spytała, czy nie mógłby uratować jej syna.
Profesor odmówił: to byłaby ryzykowna operacja, bo polegałaby na
przecięciu dróg, którymi w mózgu biegną impulsy. Byłoby to kaleczenie
mózgu bez gwarancji, że kaleczy się we właściwym miejscu. Bo nie do
końca wiadomo, gdzie tourette wmózgu mieszka.
Ale rodzice wciąż próbują ratować syna. Iteraz Jakub jedzie do szpitala.
Wsamochodzieto mu się zdarza coraz częściejwali ojca albo matkę
po głowie. Bije. Potem tego żałuje, myśli o sobie coraz gorzej, znowu
przesadził.
Wszpitalu od wejścia uprzedza wszystkich, że jest chory, iprosi, by się
go nie bali. Jest uprzejmy i grzeczny, stara się. Ale nic z tego stres
potęguje tiki. Pielęgniarki, które sporo widziały, nie potrafią ukryć
oburzenia:– Co pan wyprawia? Kto to widział! Proszę się opanować!
– Tylko proszę mnie nie wiązać pasami mówi Jakub do lekarzy na
pierwszym obchodzie.
Lekarze patrzą, mili, obiecują, że nigdy tego nie zrobią. Wiąże się
ludzi, którzy chcą sobie lub innym zrobić krzywdę. A Jakub krzywdzić
nikogo nie chce.
Rodzice teraz wdomumęczy ich cisza, brakuje im krzyku. Dzwonią
do syna codziennie. On się cieszy.
Lekarze w szpitalu debatują nad tourette’em. Czytają literaturę,
doniesienia winternecie. Zmieniają Jakubowi lekarstwa, zmniejszają albo
zwiększają dawki. Czekają na efekty tydzień, dwa, trzy.
Jakub wciąż wierzy, że może tym razem ktoś go od tourette’auwolni.
Kiedy o tym myśli, oczy mu się weselą. Wyjdzie wtedy ze szpitala,
uśmiechnięty. Pójdzie w miasto, pojeździ miejskim autobusem, nikt nie
będzie mu się przyglądał. Na poczcie postoi wkolejce, pierwszy raz wżyciu
zapłaci rachunki. Pójdzie do kina albo do teatru. Zaprosi kobietę do
restauracji. Zje z nią kolację na delikatnej porcelanie, wypije wino
znajcieńszego szkła.
A potem? Co miałby zrobić potem zdrowy mały chłopiec, który ma
prawie trzydzieści lat? Wrócić do swojego pokoju, do lepkiej ceraty? Do
matki, która wmilczeniu zmywa podłogę? Do ojca, który jest coraz słabszy?
Spierdalaj stąd!zawsze może mu tak powiedzieć. Ojciec go nie ukarze,
bo jak?
Tak, wrócić tam, gdzie wszystko mu wolno igdzie nic nie musi. Wyspać
się. Żyć, póki oni żyją. Umrzeć, nim oni umrą. Niczego więcej nie chce.
Zażalenie
To, co przeżywa Krystyna Jałowiczor, nie budzi dziś w nikim emocji.
Mało kto już wSimoradzu pamięta, jak to się stało. Osiem lat, sporo czasu:
starzy sąsiedzi odeszli na cmentarz, na świat przyszli nowi, aci wśrednim
wieku potracili pracę i siedzą teraz po domach (kobiety) albo w barze
nieopodal kościoła (ich mężowie). Ci, którzy jeszcze pracę gdzieś mają,
narzekają na kapitalizm, wracają do domów wieczorem, zmęczeni, nie
mają siły pamiętać oprzykrych rzeczach.
Styczeń był wtedy ciepły, nie padało, to wiemy zakt, ale na stawach lód
wciąż trzymał się mocno. Widać grudzień tamtej zimy musiał być mroźny.
Albo nawet i listopad, choć raczej nie. Bogusia, dziś już dorosła, dobrze
pamięta koniec tamtego listopada: wracały z Anią ze szkoły z zabawy
andrzejkowej. Razem szły, bo obok siebie mieszkały. Nie było zimno. Było
ciemno. Bogusia pamięta, jak Ania, dziecko zmiasta, bała się ciemności
nad stawami:Tuliła się do mnie tak mocno, tak na mnie wisiała, że
trudno nam się szło.
Trzy miesiące wcześniej, we wrześniu, w tutejszej podstawówce Ania
zaczęła czwartą klasę. Jej młodszy brat Dominiktrzecią. To była ich nowa
szkoła. Mieli dziesięć minut drogi, jeśli przez stawy, a piętnaście, jeśli
szosą. Zamieszkali udziadków, bo ich mama musiała wyjechać do Francji.
Tam tata od pięciu lat zarabiał na mieszkanie, ale to, co zarobił, szło na
wynajmowanie dwóch pokoi tutaj wmieście, wAndrychowie. Więc mama
pojechała mu pomóc, by wreszcie starczyło na własne. Miała tam pracować
pół roku. Wróciła nagle, po pięciu miesiącach. Itata znią wtedy wrócił, jak
zadzwonili zPolski ipowiedzieli, co się stało. Powiedzieli, że nie wiadomo,
co się stało.
Było tak: w styczniowy poniedziałek dzieci dowiedziały się, że
następnego dnia w szkole będzie dyskoteka. Ania chciała iść potańczyć,
babcia się sprzeciwiała. To zabawa dla starszych uczniów, a nie dla
dziesięciolatków. Wnuczka wkońcu przekonała iwyszła zdomu przed
piątą. Nie wiadomo, jak się bawiła wszkole, bo relacje są sprzeczne.
Stała przy oknie, chodziła w kółko po korytarzu, jakby czymś
zdenerwowana. Często zaglądała do pokoju nauczycielskiego i pytała
opiekuna, która godzina. To jedna wersja. Druga jest inna: Ania tańczyła
zkolegą zklasy, uśmiechała się, potem razem zinnymi młodszymi dziećmi
wjednej zsal oglądała telewizję. Żadnego niepokoju uAni nie zauważono.
Nauczyciel zakończył dyskotekę punktualnie, jak było zapowiedziane:
oósmej wieczorem. Dzieci włożyły kurtki iwyszły przed szkołę. Tu czekali
rodzice, dzieci wsiadły do samochodów. Te, których nikt nie odebrał,
rozeszły się w różne strony. Grupami albo w pojedynkę. Dotarły do
domów, tylko Ania nie.
To, co dziś mówi Krystyna Jałowiczor (drobna, koło czterdziestki),
wzrusza już mało kogo. Wiele widzieliśmy takich matek w telewizji,
owielu czytaliśmy wgazetach. Ocierają oczy, ciągną nosem, przeglądają
albumy zfotografiami, patrzą wokno. Ich cierpienie sprowadza się zawsze
do tego samego: chciałabym, mówi każda taka matka, już tylko dowiedzieć
się, że moje dziecko nie żyje. Mieć grób, świeczkę zapalić, uklęknąć. Grób
jest konkretny, grobu można dotknąć, matka potrzebuje dotknąć,
pogłaskać swoje dziecko, grób jest lepszy niż nic.
I Krystyna Jałowiczor tak mówi, kiedy kończy swoją opowieść.
Wcześniej opowiada o utraconej córce: że była ładna, mądra, grzeczna,
ufna. Porządnie prowadziła zeszyty iszła przygotowana na lekcje. Każda
matka tak mówi ozaginionym dziecku.
– Czuję się winna mówi Krystyna Jałowiczor. Chciałam stworzyć
lepszy dom moim dzieciom. Było nam ciężko, znikąd nie mieliśmy
pomocy. Tutaj na mieszkanie nie dalibyśmy rady zarobić. Pojechałam za
mężem do Francji. Czułam spokój, kiedy wyjeżdżałam. Byłam pewna, że
dzieci mają najlepszą opiekę. Szkoła blisko, babcia pracowała w szkole,
ciocia też. Pół roku, myślałam, szybko przeleci. Córka mówiła do mnie:
damy radę, mamusiu, jedź. Na Boże Narodzenie nie przyjechałam do
dzieci, bo bałam się, że już drugi raz rozstania z nimi nie zniosę.
Wytrzymam jeszcze te dwa miesiące, tak siebie przekonywałam. Wróciłam
miesiąc później. Płakałam, lamentowałam, wyłam. Myślę, że jak ktoś
porywa dziecko, to dla siebie, bo mu się podoba. Nie po to, by mu zrobić
krzywdę. Dziesięcioletnia dziewczynka jest zbyt duża, by tak sobie
adoptować. Po co komuś dziesięcioletnia dziewczynka? Do czego
potrzebna?
Tamtego popołudnia babcia Ani skończyła pracę wszkole (była woźną).
Poszła wodwiedziny do teściów drugiego syna. Wracała do domu przed
siódmą, odwoził syn. Przejeżdżali koło szkoły. Przystanęli. Babcia nie
weszła do środka. Stwierdziła, że dyskoteka jeszcze trwa, kazała się wieźć
dalej.
Około dziesiątej zapukała do sąsiadów, do domu Bogusi. Dwa miesiące
wcześniej Ania tuliła się do niej ze strachu, kiedy koło stawów wracały
zandrzejkowej zabawy. Tym razem Bogusia wracała ze starszym bratem.
Ania nie chciała iść z nimi. Mówiła, że czeka na babcię. Została przed
szkołą.
Babcia powiedziała sąsiadom, że wnuczka miała wrócić zkoleżankami.
Wezwano policję. Policjanci, babcia, dziadek isąsiedzi zgromadzili się
nad stawem tym najbliższym szkoły. Tuż obok mieszka pani sołtys.
Właśnie skończyła oglądać film po dzienniku, wyjrzała przez okno,
zobaczyła ludzi iświatła. Zaciekawiona, wyszła przed dom. Powiedziano
jej o zaginięciu dziewczynki. Wtedy przypomniała sobie, że kiedy dwie
godziny temu, około ósmej, wracała do domu nad stawemtu, gdzie do
asfaltu dochodzi żwirówka (która prowadzi nad następne stawy), pod
ostatnią we wsi latarnią stał samochód. Był jasny, beżowy chyba, duży fiat,
może łada. Tylne drzwi miał otwarte. Pani sołtys usłyszała krzyk dziecka,
ale dziecka nie widziała. Gdy była już blisko samochodu, drzwi się nagle
zamknęły. Samochód ruszył gwałtownie, zapiszczały opony. Pani sołtys
poszła oglądać telewizję.
Wcześniej, kilka minut po ósmej, przed szkołą wiemy to z akt
koleżanka zaproponowała Ani, że jej rodzice mogą podwieźć do domu,
mają po drodze. Ania podziękowała:– Czekam na babcię.
Kolega Ani (ten, z którym wcześniej tańczyła) zaproponował, że
odprowadzi, choć jego dom stoi na przeciwległym końcu wsi, wzupełnie
innym kierunku. Ania zgodziła się, ale szli razem najwyżej minutę.Już
wracaj powiedziała. Być może była zawstydzona, że odprowadza
chłopak, dziesięcioletnią dziewczynkę taka sytuacja mogła zawstydzić.
Nie boisz się iść sama przez stawy?– zapytał.– Boję się, ale pójdę. Wracaj.
Wrócił przed szkołę, dogonił dzieci, które szły wstronę jego domu. Tyle
jego relacja.
– Ania mówi po latach jej sąsiadka Bogusia sama nigdy nie
odważyłaby się iść przez ciemne stawy. Nie uwierzę.
W ciągu kilku dni policjanci przeszukali łąki, pola, lasy, opuszczone
gospodarstwa istawy. Wwodzie odnaleziono zwłoki kobiety. Złatwością
ustalono jej imię inazwisko. Pochodziła stąd, ale mieszkała pięćdziesiąt
kilometrów dalej. Ze swojego domu wyszła dzień przed zaginięciem Ani.
Zpewnością chciała odwiedzić starą matkę ibratanauczyciela rysunków
wtutejszej szkole. Nie dotarła. Wjej krwi było wysokie stężenie alkoholu.
Musiała popić gdzieś po drodze. Nie stwierdzono cech przestępstwa, lecz
utonięcie. Bez związku zzaginięciem dziesięcioletniej dziewczynki.
Jedni policjanci penetrowali okolicę, inni przesłuchiwali świadków, choć
mało kto był tu świadkiem czegokolwiek, co mogło mieć znaczenie dla
sprawy. Być może z wyjątkiem pewnej informacji. Dwie uczennice
powiedziały policjantom: tydzień i dwa tygodnie wcześniej zaczepili je
dwaj nieznajomi mężczyźni. Podjechali beżowym fiatem izaproponowali
dziewczynkom podwiezienie do domu. Fiat był charakterystyczny: na
przednim lusterku wisiała maskotka, a na tylnej szybie dwie
przeciwsłoneczne pionowe czarne rolety. Na podstawie zeznań nastolatek
policja przygotowała portrety pamięciowe mężczyzn.
Beżowego fiata (z maskotką i czarnymi roletami) zauważono
wnajbliższym miasteczku nazajutrz po zaginięciu Ani.
Trzy miesiące później dochodzenie wsprawie uprowadzenia małoletniej
Anny Jałowiczor zostało umorzone. Powód: niewykrycie sprawcy. Wniosek
aspiranta Bogusława Dziedzica zKomendy Rejonowej wCieszynie poparł
nadzorujący sprawę prokurator Mirosław Wojciech Baron. W ciągu
siedmiu dni rodzice mogli wnieść zażalenie, ale tego nie zrobili.
– Nie mieliśmy głowy mówi dzisiaj matka. Jeździliśmy po całej
Polsce. Po jasnowidzach, bioterapeutach, wróżkach. Różne rzeczy nam
opowiadali, ale nic się nie sprawdziło.
Dwie teczki akt wrzucono do archiwum.
–Trzeba było wnieść to zażalenie?– pyta Krystyna Jałowiczor.
Trzeba było. Policjanci przesłuchali pół setki świadków: babcię idziadka
Ani, jej koleżanki ikolegów, ich rodziców, panią sołtys, kilkoro sąsiadów,
nauczyciela, który opiekował się dziećmi wczasie dyskoteki.
Nie przesłuchali wszystkich, którzy odyskotece wiedzieli. Awiedziało
niewielu. Nie wywieszono we wsi plakatów, nie mówiono otym zambony,
wstęp na zabawę mieli tylko uczniowie. Oprócz uczniów i ich rodziców
oimprezie wiedzieli jedynie dyrektor szkoły inauczyciele. Ich nie spytano,
gdzie wtedy byli ico robili. Nie żeby od razu kogoś podejrzewać, ale żeby
po latach nie narazić się na zarzut zaniechania.
Szkoła stoi wprawdzie przy drodze asfaltowej, lecz jest to droga boczna.
Daleko od głównej szosy przelotowej. Ktoś, kto podjechał tu beżowym
fiatem, podjechał specjalnie. Musiał wiedzieć, że dzieci będą wracały do
domu nocą, ito właśnie otej godzinie. Musiał wiedzieć, które dzieci jaką
drogą będą szły: które w grupie, szosą, a które pojedynczo, w stronę
stawów.
Jeśli na Anię czekał beżowy fiat i był to ten fiat z czarnymi roletami,
należało zapytać prokuratora, co sądzi o przesłuchaniu jego kierowcy,
którego zatrzymano nazajutrz wmiasteczku obok. Kierowca powiedział,
że nie porwał dziewczynki. Mamy to w aktach. Policjanci nie dokonali
jednak „okazania”: nie pokazali twarzy kierowcy fiata z roletami tym
nastolatkom, które tydzień wcześniej były zaczepiane przez nieznajomych
mężczyzn. Nie dokonali też oględzin samochodu. Zapomnieli otym, co jest
policyjnym abecadłem: nie sprawdzili, czy wsamochodzie włosy, krew
albo inne ślady zaginionej Ani. Stwierdzili, że beżowy fiat z czarnymi
roletami nie ma nic wspólnego ze sprawą. Tak przynajmniej wynika zakt.
Czy mogło być inaczej? Czy były jakieś działania operacyjne, o których
waktach nie ma mowy? Nie wiadomo. Wcieszyńskiej policji już mało co
pamiętają, asprawdzać tego warchiwum nikomu się nie chce. Prokurator,
który nadzorował dochodzenie, jest dziś na wielomiesięcznym zwolnieniu.
Wiadomo z akt, że policjanci sprawdzali inne beżowe fiaty
zarejestrowane w dawnym województwie bielskim. Dotarli chyba do
wszystkich właścicieli takich samochodów. Wszystkich zapytali, czy
tamtego wieczoru byli w Simoradzu i czy może porwali dziesięcioletnią
Anię.
Trzeba było zapytać prokuratora, co sądzi otakiej pracy policjantów.
Trzeba było zapytać, dlaczego nie sprawdzali beżowych ład. Pani sołtys
nie była pewna, czy widziała fiata, czy ładę.
Trzeba było zapytać, dlaczego jedni widzieli beżowego fiata albo ładę,
inni mówili o czerwonym maluchu, jeszcze inni, że nie było żadnego
samochodu, kiedy szli tamtędy minutę przed Anią. Oględziny miejsca,
skąd samochód miał ruszyć zpiskiem opon, nie wykazały żadnych śladów
ani na żwirówce, ani na asfalcie. Oględzin dokonywano nazajutrz,
wświetle dnia. Wyraźnie waktach zapisano, że nie ma śniegu, nie pada
i od wczoraj nie padało, wieje tylko lekki wiatr, plus trzy stopnie. Ślady
takiego gwałtownego startu musiałyby zostać. Anie zostały.
Trzeba było zapytać, dlaczego uczennice tutejszej podstawówki nikomu
nie wspomniały, że tydzień wcześniej zaczepiali je obcy mężczyźni.
Powiedziały o tym dopiero wtedy, gdy po wsi rozeszła się wiadomość
o beżowym fiacie widzianym przez panią sołtys. Trzeba było zapytać,
dlaczego pani sołtys, kiedy usłyszała krzyk dziecka wsamochodzie, który
tak gwałtownie odjechał, doszła spokojnym krokiem do domu iprzez dwie
godziny spokojnie oglądała film wtelewizji.
Trzeba było zapytać, czy beżowy samochód wogóle nad stawem był.
Takie pytanie stawia sobie Krystyna Jałowiczor. I odpowiada: jeśli
tamtego wieczoru nie było tu żadnego beżowego fiata, żadnego obcego
samochodu, to oznacza, że Ani zrobił krzywdę ktoś stąd.
–Przestańupomina teściowa.Tutaj wszyscy porządni, tutaj nie
ma złych ludzi. Ty jesteś nie stąd, ty nie wiesz, że tu nigdy nic złego się nie
stało. Tylko czasami Bóg ludzi doświadcza złym losem, karze za grzechy.
Trzeba się modlić, słabo się widać modlicie. Nie trzeba się buntować.
Krystyna Jałowiczor się nie buntuje. Nie jest stąd, mało kogo tu zna. Do
Simoradza sprowadzili się dopiero po zaginięciu Ani. Tutaj matka
postanowiła na córkę poczekać. Albo na najgorszą wiadomość, która jest
lepsza od braku jakiejkolwiek wiadomości.
Zamieszkali u teściowej, dostali od niej kawałek ziemi, zbudowali
nieduży dom. Patrzą sobie zteściową wokna iobie nie lubią tego widoku.
Nie pyta teściowej, dlaczego wtedy nie poszła po Anię. Teściowa nigdy
nie powiedziała synowej, że iona cierpi, tęskni, wini się.
Nie pyta męża, dlaczego nigdy nie miał do swojej matki żadnych
pretensji, cienia żalu, jednego złego słowa. W ogóle już mało z mężem
rozmawia. Ion się niewiele odzywa.
Nie pyta, dlaczego nikt ze szkoły nigdy po zaginięciu Ani do niej nie
przyszedł, nie porozmawiał. Ani ówczesny dyrektor (nazywa się Stanisław
Trzciński), ani wychowawczyni córki (nazywa się Janina Kajzer), ani
nauczyciel, który wtedy opiekował się dziećmi, a od roku jest nowym
dyrektorem szkoły (nazywa się Krzysztof Błaszczak).
– Nie przyszło mi to do głowy mówi dzisiaj nowy dyrektor. Nie
czułem się wtedy na siłach.
Do dzisiaj nikt we wsi nie czuje się na siłach przyjść do matki
dziewczynki zaginionej przed ośmiu laty i wypić z nią herbatę. Dać jej
jakieś wsparcie, porozmawiać, choćby ochmurach na niebie. Albo tylko być
razem, pomilczeć przez godzinę, dopić herbatę iwyjść. Ale nie wiadomo,
czy Krystyna Jałowiczor tego sobie życzy. Nie spaceruje dużo po wsi, nie
daje wielu okazji, by zaczepić. Ludzie tu się znają zpodwórek, ze szkoły,
ona jest obca, nieznana. I nie daje się poznać. Nigdy nie była na
wywiadówkach w sprawie syna, nie chciała przekroczyć progu szkoły.
Wysyłała tam męża. Codziennie dojeżdża do pracy w Bielsku, gdzie
rysuje klatka po klatce filmy dla dzieci. Kiedy wraca autobusem do
Simoradza, patrzy wszybę, jakby nie chciała, by ją ktokolwiek zaczepiał.
Nie chodzi do tutejszego kościoła. Boi się, że usiądzie obok mordercy.
Powie mu: dzień dobry, na znak pokoju uściśnie mu dłoń.
Człowiek, który powstał ztorów
Jedziemy zJanem nad morze. Chcemy, by ucieszył się jego widokiem,
stanął stopą na rozgrzanej plaży, posłuchał fal, posmakował wody. Morza
nie sposób zapomnieć, na to po cichu liczymy, morze każdy pamięta.
Mijamy przedmieścia Warszawy, potem Mławę, Olsztynek. Nie odrywa
nosa od szyby, tak ciekawią go mazurskie lasy, jeziora, inne domy, ludzie,
krajobrazy. Mówimy mu trochę ohistorii: pierwsza wojna, druga, Hitler,
Stalin, komunizm, ale Janek słyszy te słowa po raz pierwszy. Rozmawiamy
osamochodach. Sądzi, że jeżdżą po drogach od zawsze. Iże drogi od
zawsze, mosty, słupy elektryczne, latarnie wmiasteczkach. Wgłowie mu
się nie mieści, kiedy opowiadamy, że dawniej ludzie jeździli furmankami
po błotnistych gościńcach, ate furmanki miały drewniane koła. Ajeszcze
dawniej– teraz Janek łapie się już za głowę– ludzie wcale koła nie znali.
Na stacji benzynowej bierzemy paliwo ipieniądze zbankomatu. Janek
myśli, że i bankomaty istnieją od początku ludzkości. I pieniądze.
I samoobsługowy ekspres do kawy, który stoi w barze. Trzeba nacisnąć
odpowiednie guziki, by dostać kawę taką, jaką się lubi. Janek rwie się do
kolorowej maszyny, nigdy czegoś takiego nie widział. Ostrożnie naciska
espresso, potem mały cukier. Leci kawa. Uśmiech na twarzy Janka
(anieczęsto się uśmiecha) to dla nas wielka radość. Bo Janek jest naszym
dzieckiem, choć to już nie maleństwo, blisko metr osiemdziesiąt wzrostu.
Prawdę mówiąc: jest starszy od większości znas.
Zadzwonił do nas, do Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych Fundacji
Itaka, jakiś czas temu, w marcu. Numer dostał od szefa. Szef gdzieś
przeczytał, że Itaka poszukuje zaginionych i przywraca tożsamość tym,
którzy nie pamiętają, kim i skąd pochodzą. Tam ci pomogą
powiedział do Janka.
Jan izcyframi ma czasem kłopot, naciskał więc klawisze powoli: 22654
7070. Przy telefonie dyżurował Michał Czyżewski, wtedy jeszcze student
psychologii, dziś już absolwent. Michał potrafi cierpliwie rozmawiać
z tymi, którzy ze strachu albo z innych powodów mają problem
z ułożeniem całego zdania. Janek powiedział, że nie wie, kim jest,
ipoprosił Michała opomoc. Umówili się przed Halą Banacha. To miejsce
na warszawskiej Ochocie Janek zna dobrze, tu czuje się bezpiecznie.
Relacja Michała zpierwszego spotkania zJanem izwielu późniejszych:
Pamięta, że ocknął się na żwirze, obok torów. –OBożepowiedział do
siebie. Wstał ztrudem. Bolała go głowa, krwawiła zlewej strony (okolica
skroniowo-ciemieniowo-potyliczna). Do dzisiaj ma tam pionową bliznę,
długą na dziesięć centymetrów. Bolało go również wpiersiach, szczególnie
kiedy oddychał, miał chyba połamane żebra. Ruszył jakoś zmiejsca, szedł
prosto przed siebie, nie pamięta, jak długo. Doszedł do dworca (wtedy
jeszcze nie wiedział, że jest to Dworzec Centralny w Warszawie).
Spostrzegł punkt medyczny, pomyślał, że tutaj ktoś mu pomoże, ale się
pomylił. Przepędzono go. Chciał zmyć krew z twarzy, z rąk, z ubrania.
Wszedł do łazienki, spojrzał w lustro, zdziwił się. Nie znał człowieka
wlustrze.
Był głodny. Szybko nauczył się, że za jedzenie trzeba płacić pieniędzmi,
które ludzie wyjmują z toreb, torebek, aktówek albo z kieszeni. Miał
kieszenie, więc sięgnął do nich, ale pieniędzy tam nie znalazł. Tylko
zapalniczka była i metalowy aniołek. Tyle zostało z jego poprzedniego
życia, od którego w jakiś niezrozumiały sposób jakaś okrutna siła
postanowiła go odgrodzić, odizolować, odciąć. Nie miał dokumentów. Nie
pamiętał niczego: ani swojej twarzy, koloru oczu, ani imienia, nazwiska,
wieku, ani zawodu, adresu, wyglądu domu, ani twarzy matki, ojca, żony,
dzieci. Jeśli żonę idzieci miał. Żadnych faktów zprzeszłości, śladu jednego
wspomnienia. Nie wiedział, gdzie jest, po co jest ani dokąd ma iść.
Widelec, kubek, grzebieńmusiał sobie przypomnieć, do czego służą. Jadł
to, co podróżni zostawiali wbarze na talerzach. Spał wpoczekalniach, jeśli
dworcowi policjanci mieli dobry humor. Bo gdy mieli zływylatywał na
mróz.
Kiedy to było? Kiedy Janek wstał ztorów? Sześć, może osiem lat temu?
Tego nie wiemy, bo ztrudem pamięta ito, co działo się po przebudzeniu
na żwirze.
Człowiek ma wiele rodzajów pamięci: jest pamięć świeża i pamięć
dawna, długotrwała i krótkotrwała; deklaratywna (autobiograficzna
i semantyczna) i proceduralna. Można mówić o pamięci operacyjnej,
emocjonalnej. Jankowi wysiadły niemal wszystkie. Amputacja. Pamięta
jedynie jakieś urywki, fragmenty, ścinki. Ale ma kłopoty
z umiejscowieniem ich w czasie, przestrzeni. Nie zawsze wie, co było
przed, a co było po. Czy było to blisko dworca, czy daleko. Bywają
wpamięci Janka fragmenty dłuższe, nasycone nawet barwami, smakami,
zapachami, w których jest upał albo jest ostry mróz. I emocje. Janek
pamięta jedynie te kawałki życia po przebudzeniu, które wiążą się
z mocnymi uczuciami: strachem, niepokojem, lękiem, napięciem,
upokorzeniem, brakiem nadziei, brakiem drugiego człowieka. Nie
zradością. Wżyciu Janka nie było radości.
Na Dworzec Centralny przyjechali jacyś górale w poszukiwaniu
pomocników na budowę. Spytali Janka, jak ma na imię, ale on wtedy
jeszcze nie miał imienia:– Nie wiem– odpowiedział.– Nie wiesz?– zdziwił
się któryś.– To niech ci będzie Jan.
Tamtą chwilę dobrze pamięta. Poczuł, że wreszcie coś ma: imię. Trzy
litery, niby niewiele, apozwalają człowiekowi poczuć się kimś. Za to Jan
jest wdzięczny nieznajomym góralom.
Górale wyjaśnili Jankowi (amoże już dowiedział się otym wcześniej), że
za pracę człowiek dostaje pieniądze. Chętnie się zgodził, kiedy mu
zaproponowali. Wsiedli do samochodu, pojechali gdzieś pod Warszawę.
Nosił tam cegły, siał piasek, mieszał cement, więcej nie potrafił. Po dwóch
miesiącach (może po miesiącu, może po pięciu tego nie jest pewny)
budowa się skończyła.
Wrócił na dworzec. Niewiele ztamtego czasu może sobie przypomnieć,
znowu jakieś strzępy, fragmenty.
Na niedalekim placu (może dalekim tego nie pamięta) właściciele
sadów patrzyli na bezdomnych mężczyzn, wskazywali palcem: ty, ty ity.
Nie sprawdzali dowodów osobistych, nie pytali onazwiska. Ładowali ludzi
na żuka ido roboty.
Zrywał jabłka, spał gdzieś pod drzewem. Ale miał co jeść. Pieniędzy nie
dostawał, widać pracodawca zorientował się, że zJankiem jest coś nie tak:
jąkał się, mówił cicho, nieskładnie, patrzył wziemię. Inie pamiętał, kim
jest. A takiemu można nie płacić. Wiele razy, kiedy prosił o zarobione
pieniądze, szczuli go psami, grozili policją (wiedział zdworca, że policja to
nic dobrego), kopali w tyłek: Wypierdalaj! Te urywki Janek dobrze
pamięta: narobił się w sadzie, na jednej budowie, drugiej, czwartej.
Czasem tydzień, czasem miesiąc, półtora. Spał na podwórku bez dachu
nad głową albo na skrawku betonu w jakiejś ciemnej komórce. Albo na
dykcie, styropianie to już wielki luksus. Koca nikt mu nigdy nie dał
byłby to dowód wielkiej ludzkiej dobroci, takie wzruszenie Janek by
zapamiętał.
Pamięta co innego: Weź wiadro i przynieś prądu robotnicy na
budowie wydawali mu takie polecenia. Janek brał wiadro, wychodził za
płot, pytał ludzi we wsi, gdzie może prąd znaleźć, bo kazali mu przynieść
całe wiadro. Ludzie śmiali się, przewracali się z tego śmiechu, nie
wiedział dlaczego. Szedł dalej idalej pytał. Czuł coraz większą rozpacz, tak
to wspomina, coraz większe cierpienie duszy. Tak wielkie, jakiego dotąd
nie znał: nie dało się go porównać z żadnym cierpieniem fizycznym.
Według Janka był to dowód na to, że dusza istnieje.
Człowiek z amputowaną pamięcią nie należy do społeczeństwa, więc
kiedy brakowało pracy ikiedy nie było mrozu, Janek mieszkał wlesie. Robił
sobie legowisko zgałęzi, przykrywał się folią ogrodniczą znalezioną gdzieś
na śmietniku. Taka folia nie jest zła: dobrze chroni przed zimnym wiatrem
igęstym deszczem.
Wiedział, gdzie może spać, a skąd powinien szybko odejść, bo Janek
czuje miejsca. Nie wie, skąd ma umiejętność, jest jednak przekonany, że
miejsca dobre imiejsca złe: lasy, ale także mieszkania, domy. Miejsca
dobre nie różnią się niczym szczególnym od miejsc, które Jan odczuwa
jako złe. W lesie dobrym i w lesie złym tak samo rosną drzewa, krzaki,
trawa, nie widać żadnej różnicy. Tylko Janek czuje inigdy nie wchodzi
na negatywny teren. I nigdy o tym z ludźmi nie rozmawia boi się, że
uznają go za zupełnego wariata.
Jadł jagody zebrane wdobrych miejscach, maliny, grzyby pieczone na
ognisku. Wiedza, które jadalne, a których jeść nie wolno, została mu
z poprzedniego życia. Tak jak znajomość kolorów i pewność, że Bóg
istnieje. Ale do tego, które zioła dobre na rany, które odstraszają
komary, aktóre powodują, że człowiek mniej śmierdzi– doszedł już sam.
Chodził po wioskach i prosił o możliwość skorzystania z hydrantu:
umyje się na podwórku, ogoli, nie będzie przeszkadzał, przepierze rzeczy,
włoży mokre, poczuje się dobrze. Według Janka nic nie jest tak straszne
ani głód, ani zimno– jak własny zapach, którego nie możesz znieść. Trzeba
dbać o siebie, nawet gdy jest już z tobą całkiem źle. Im bardziej się
zaniedbujesz, tym bliżej ci do śmierci.
Pytał po wsiach, czy może porąbać drewno, skosić trawę, coś przynieść,
zanieść. Nie chciał pieniędzy, chciał jedzenia. Życie nauczyło go w tych
sprawach ograniczonego zaufania: lepiej zjeść od razu, niż czekać na
wynagrodzenie. Radził sobie także wtedy, gdy nikt nie chciał dać talerza
zupy. Przetrwanie dawał las, akiedy przyszła zima– śmietniki. Nie raz, nie
dwa Janek wyciągał ze śmietnika suchy, nadpleśniały chleb, maczał go
wkałuży ijadł. Wolał tak, niż kraść.
Nie pamięta, kiedy znowu trafił na budowę. Znowu nosił cement, cegły,
siał piasek. Przyglądał mu się właściciel firmy budowlanej. Spostrzegł, że
Janek jest punktualny, sumienny, solidny, pracowity iwprzeciwieństwie
do wielu innych robotników nie pije. Ani łyka piwka, wódki, nic.
Postanowił Janka przyuczyć do bardziej skomplikowanych prac. Postawił
go przy murarzu ipod jego okiem kazał murować. Przy glazurnikukłaść
glazurę. Ciężko szło. Wyszło źle, nierówno, musiał wszystko rozwalać
i jeszcze raz stawiać. Dziś potrafi murować jak mało kto. Bo u Jana,
cokolwiek się stało zjego głową, zachowana została zdolność uczenia się.
Dlatego dziś całkiem nieźle czyta (amiał ztym kłopoty), zpisaniem wciąż
nie najlepiej, za to dobrze mu idzie liczenie.
Właściciel firmy załatwił Jankowi zakwaterowanie pod Warszawą
pokój u samotnej starszej pani. Dał stałą pracę. Na czarno, no bo jak
zatrudnić kogoś, kto ma tylko imię (nadane przez jakichś nieznajomych
górali), nie ma nazwiska, adresu, PESEL-u, NIP-u i wszystkich innych
numerów, które czynią człowieka kimś.
Poza szefem, jego żoną ikilkoma pracownikami firmy budowlanej Janek
nie miał żadnych znajomych.
Szef podał Jankowi numer telefonu do Itaki. Michał zrobił Jankowi
zdjęcie. Sprawdziliśmy, czy nie jest jednym ztych, których poszukujemy.
Nie był.
Sprawdziliśmy, czy poszukuje go policja jako zaginionego. Nie.
Jako przestępcę? Nie, wbazach linii papilarnych nie ma odcisków jego
palców. Ucieszył się, odetchnął.
Policjanci zarejestrowali Janka jako mężczyznę N.N. Włosy krótkie,
proste; sylwetka szczupła, wysmukła; nos duży; uszy duże, przylegające itd.
Obiecali wyjaśnić, kim jest.
Imy się staramy. Pokazaliśmy Janka w„Gazecie Wyborczej”, wtelewizji,
na naszej stronie internetowej www.zaginieni.pl. Byliśmy przekonani, że
szybko rozwiążemy sprawę: zgłoszą się jacyś bliscy, dalsi krewni, sąsiedzi.
Tak zwykle bywa zludźmi onieznanej tożsamości: ktoś ich szuka, ktoś się
onich martwi, ktoś na nich czeka.
Tymczasem Michał postanowił pomęczyć Jana kilkugodzinnym
badaniem neuropsychologicznym. Zadawał mu wiele pytań, robił rozmaite
testy, kazał układać klocki, powtarzać cyfry, porządkować obrazki. Liczył
Jankowi sekundy, poprawne odpowiedzi, błędy. Postawił wnioski, które
wskrócie brzmiały tak: uraz głowy mógł doprowadzić do lewostronnego
lub obustronnego uszkodzenia przyśrodkowych części płatów
skroniowych i wzgórza. Prawdopodobne uszkodzenie struktur
hipokampa. Prawdopodobne uszkodzenie bocznej kory skroniowej.
Wszystko to, zdaniem Michała, powinien zweryfikować neurolog po
specjalistycznych badaniach.
Chcieliśmy powiedzieć otym rodzinie Janka, ale nikt się po niego nie
zgłosił.
Pojawiła się ważna informacja: Janek mógł być kierowcą Miejskich
Zakładów Autobusowych wWarszawie. Tak się wydaje człowiekowi, który
kiedyś był instruktorem jazdy w MZA. Instruktor nazywa się Adam
Piekarski dostał od nas zdjęcie Janka, sam obiecał je zeskanować
i przygotować plakaty. Powiesił je w zajezdniach, w dyspozytorniach,
wbiurach.
Poprosiliśmy ozgodę na przejrzenie archiwów MZA, do pomocy zgłosili
się chętni wolontariusze. Ale szybko musieliśmy zrezygnować z naszych
zamiarów: archiwum jest niekompletne, częściowo zalane, w aktach
osobowych zwykle brakuje zdjęć.
Kierowcy autobusów pozwolili Jankowi usiąść za kierownicą ikarusa.
Usiadł, odpalił, ruszył. I to jak! Prowadził przegubowego kolosa bez
żadnego problemu, zatrzymał go, zaparkował, zaciągnął hamulec.
Wiedział, że wikarusie dźwignia hamulca ręcznego jest za fotelem zlewej
strony, aniejak zwyklepo stronie prawej. Zrobił to odruchowo, nikogo
nie pytał.
Ważny ślad, który zaprowadził nas donikąd. Ślepa uliczkanikt wMZA
Janka nie poznaje.
Jan bardzo chce wiedzieć, kim jest, mieć na krzyżu nazwisko, kiedy
przyjdzie jego czas. Ale nie boi się śmierci. Sądzi, że śmierci nie ma. Ciało,
które ginie, to jedynie opakowanie dla duszy. Jan stanie przed Bogiem
ibędzie musiał świadomie odpowiedzieć za całe życie, cokolwiek w tym
poprzednim się wydarzyło.
I na ziemi trzeba pozałatwiać wszystkie swoje sprawy: z tego życia
iztamtego. Umierać, zdaniem Janka, należy bez żadnych zaległości.
Już raz chciał umierać, miał dość życia w lesie. Wszedł do letniego
domku, gdzieś na działkach pracowniczych. Domek (altanka raczej) był
otwarty, Janek nigdy by się do zamkniętego nie włamał. Ludzie na zimę
zostawiają otwarte domy, żeby złodzieje nie niszczyli drzwi, nie wybijali
szyb. Wszedł poszukać jedzenia. Uznał, że jeśli ktoś zostawił coś, co się do
jedzenia nadaje (makaron, ryż, kaszę), to nic się nie stanie, jeśli on się
posili, anie polne myszy.
Otworzył szufladę, zobaczył pistolet. Ten fragment życia Janek pamięta
dokładnie: chwycił broń w rękę, przyłożył do głowy, strzelił. Nic się nie
stało. Wyskoczył z domu, biegł przed siebie pędem, czuł, że próbował
zrobić coś, czego człowiekowi robić nie wolno. To podszepty diabła,
który żywi się ludzkimi emocjami: strachem, złością, zawiścią,
nienawiścią. Tak myśli Janek, ale diabeł tego nie wie, bo nie zna ludzkich
myśli. Zdaniem Janka szatan tylko udaje, że wie onas wszystko. Nie trzeba
go słuchać. Nigdy, nawet gdy brakuje nadziei. Janek zatrzymał się gdzieś
na skraju lasu. Pojął, że przed chwilą zdarzyło się coś ważnego. Michał
mówi, że wtedy Janek zobaczył życie.
Następnego dnia wyszedł zlasu, poszedł do wsi poszukać pracy. Już się
nie jąkał, gdy onią prosił. Nie patrzył wziemię, głos miał mocny ipewny.
Dostał pracę idostał za nią zapłatę. Chyba niedługo potem, tego dokładnie
nie pamięta, spotkał swojego późniejszego szefa. Szef załatwił mu
przyzwoity pokój, pracę idał telefon do Itaki.
Dzięki szefowi idziemy teraz sosnowym lasem isłyszymy szum. Szefa
nie możemy poznać. Szef widzi wnas nie organizację pozarządową, lecz
instytucję, przed którą lepiej się nie ujawniać zatrudnia człowieka na
czarno, więc lepiej nie. Janek nie chce na szefa naciskać i my nie
naciskamy. Choć chcielibyśmy poznać człowieka, który tak wiele dla Jana
zrobił. Szum jest coraz bardziej wyraźny, głośny. Janek nasłuchuje,
wchodzimy na ostatnią wydmę, zdejmujemy buty. Janek już widzi
fragment niebieskiej płaszczyzny, lekko spienionej. Stawia jeszcze kilka
kroków. Teraz otwiera się przed nim wielka przestrzeń. Tego się nie
spodziewał. Staje bez ruchu, patrzy, ociera oko:Wiedziałem, że morze
ma dużo wody, ale nie, że aż tak.
Idziemy brzegiem, woda obmywa nam stopy. Janek cieszy się, fala
moczy mu nogawki. Idziemy coraz dalej, coraz dłużej. Janek pochyla się
nagle, podnosi pomarańczowe kamyki, trochę przezroczyste: jeden, drugi,
dziesiąty. Tłumaczymy: bursztyny. Mówimy, skąd się wzięły. Mówimy, po
co kutry rybackie, którym tak się przygląda. Do czego służą sieci.
Latarnia morska. Pokazujemy statek, chyba pasażerski, na horyzoncie.
Horyzont. Co to jest? Tłumaczymy. Ziemia– okrągła. Bieguny, kontynenty,
oceany. Siadamy na pniu, który wyrzuciła woda. Pijemy zMichałem piwo
z puszek, Janek piwa nie chce. Patrzy przed siebie: Morza nie da się
zapomnieć, nigdy nad morzem nie byłem.
Wracamy do Warszawy, przy drodze stoją prostytutki. Janek wie, czym
się zajmują, wytłumaczył mu szef, kiedy jechali do pracy, aone machały do
kierowców, jak teraz do nas machają.
I koledzy w pracy opowiadali o nich różne historie. Janek sądzi, że
dziewczyny na skraju szosy są głupie albo biedne, ubogie.
Janek czasem, we śnie, jest znieznaną mu kobietą. Amoże zapomnianą?
Kobieta nie ma wyraźnej twarzy, takie sny pojawiają się rzadko, Janek nie
przywiązuje do nich wagi. Raczej wogóle nie myśli oseksie, arozmowa
o tym wcale go nie zawstydza. Nie ucieka od odpowiedzi, które innym
wydawałyby się krępujące. Kobieta, zktórą mógłby być, nie musi być ładna.
Musi być dobra inie dwudziestolatka.Oczym ja bym ztakim dzieckiem
rozmawiał? Co ztego, że młoda iładna, jak mało będzie wgłowie?
Janek lubi dzieci. Dorosły, cokolwiek mu się złego przydarzy, jakoś sobie
poradzi. Adziecko nie. Dziecko trzeba chronić.
Chce zostać bratem zakonnym, ale nie w zamkniętym zakonie. Chce
służyć Bogu, służąc ludziom.
Michał martwi się, bo Janka często boli głowa. Tak jakby mu ktoś na
skroniach zaciskał stalową obręcz. Boli go wtedy, gdy się zdenerwuje albo
wzruszy. Albo kiedy nam opowiada o tym, co działo się zaraz po
przebudzeniu na torach. Woli, żeby znim rozmawiać otym, co się dzieje
teraz.
Teraz idziemy do sądu. Janek nigdy nie był wsądzie, przynajmniej tego
nie pamięta. Musimy tam iść, bo wszelkie próby ustalenia prawdziwego
imienia inazwiska nie przyniosły dotychczas rezultatu. AJanek chce mieć
dowód osobisty, zarabiać legalnie, płacić podatki, założyć konto wbanku.
Musi mieć nazwisko. Nowe nada mu sąd. Janek musi tylko powiedzieć, jak
chce się nazywać, jak mieli na imię jego rodzice, kiedy igdzie się urodził.
Wszystko to może sobie wymyślić.
Jan, lubi to imię.
Man, nazwisko proste, krótkie, wygodne do zapisania i zapamiętania.
Ieuropejskie: bez żadnego ś, ć, ż.
Syn Jana iMarii, całkiem ładnie.
Urodzony wWarszawie, kiedy?
Dobrze byłoby mieć okrągły rok urodzenia, prosty, żeby nie zapomnieć.
1950?
Miałby dzisiaj pięćdziesiąt trzy lata, trochę dużo.
Wolałby być młodszy, nie ma co się dziwić, każdy by wolał.
Skoro tak rzadko człowiek może decydować o roku swego urodzenia,
dlaczego przy tej okazji nie odmłodzić Janka? Janek chce jak najdłużej
pracować, anie siedzieć na emeryturze.
Ma rację, prosimy sąd odatę urodzenia: 1 stycznia 1960.
Isąd się zgadza.
Dostajemy postanowienie sądu, idziemy do urzędu stanu cywilnego,
gdzie w pokoju z tabliczką „Rejestracja narodzin” Janek otrzymuje akt
urodzenia. Dziewczyny w Itace stawiają tort. Teraz urząd miasta,
ewidencja ludności. Urzędnicy się dziwią, ale są mili, nie robią problemów.
Jan Man otrzyma dowód osobisty za miesiąc.
Opowiedziałem o Janku profesorowi Januszowi Rybakowskiemu,
psychiatrze zAkademii Medycznej wPoznaniu, zktórym– kiedyś ina inny
tematrobiłem wywiad dla „Gazety Wyborczej”. Profesor powiedział, że
może uda się Jankowi pomóc, chciał go zobaczyć. Najlepiej w klinice
w Bydgoszczy, gdzie raz w tygodniu przyjmuje pacjentów. Tam pracuje
także docent Alina Borkowska, neuropsycholog, która wie, jak działa
pamięć, czym uwaga, odbiór iprzetwarzanie informacji idlaczego to
wszystko czasem przestaje działać.
Jedziemy więc do Bydgoszczy. Tym razem pociągiem. Janek cieszy się:
nie pamięta, by kiedykolwiek jechał czymś takim. Zachwyt idziwienie się
światem, który szybko miga za szybą, zajmują Jankowi całą podróż.
Profesor Rybakowski zadaje wiele pytań: obóle izawroty głowy, olęki,
o poczucie braku sensu życia, o myśli samobójcze. Janek odpowiada, że
odkąd ma nas, złych myśli jest coraz mniej. Zamiast tego jest jakaś
pewność, oparcie, bezpieczeństwo.
Docent Borkowska razem ze swoją asystentką Moniką Wiłkość proszą
Janka, by usiadł przy komputerze iwykonał kilka testów. Sprawdzają czas
reakcji, różnicowanie i ignorowanie bodźców, zdolność kojarzenia,
zaburzenia uwagi. Komputer bezlitośnie zlicza błędy Janka– jest ich dużo.
Teraz jedziemy do szpitala wojskowego, gdzie– dzięki staraniom docent
Borkowskiej iprofesora RybakowskiegoJankiem zaopiekuje się profesor
Marek Harat, neurochirurg. Janek spędza tu kilka dni, cały czas jesteśmy
przy nim. Nikt nas nie wyrzuca, pielęgniarki, salowe i lekarze mili
iciepliJanek czuje się bezpiecznie. Jest poruszony, gdy widzi cierpienie
innych: opatrunki i siateczki na ogolonych głowach, wenflony w żyłach,
kroplówki. Chorzy siedzą na wózkach albo drepczą kroczek po kroczku,
uczą się chodzić, prowadzeni przez rehabilitanta. Unoszą na siłę kolana.
Inni leżą plackiem, żadnego ruchu.– Czy oni wstaną?– dopytuje się Janek.
Przechodzi podstawowe badania (morfologia krwi, rentgen płuc, EKG),
ale także badania specjalistyczne: EEG, rezonans magnetyczny, PET.
Nigdzie indziej w Polsce nie ma takiej maszyny jak PET. Tylko na
bydgoskiej onkologii to pozytonowa emisyjna tomografia, prawdziwe
cudo, najbardziej zaawansowana technologicznie metoda medycyny
nuklearnej, najnowocześniejszy inajdokładniejszy sposób diagnozowania
wczesnych stanów nowotworowych. Perfekcyjnie lokalizuje ogniska
patologiczne. Świetnie! Nasz kiedyś bezdomny Janek leży wmaszynie za
pięć milionów dolarów. Trochę się denerwuje, jest już zmęczony, ale nie
narzeka.
Rozpoznanie: obustronne zaniki korowe płatów skroniowych.
I uszkodzony układ hipokampa. Stąd u Janka całkowity deficyt pamięci
autobiograficznej. Pamięć semantyczna działa częściowo: Janek mówi, zna
słowa, choć niektórych mu czasem brakuje. Pojęcie „Hitler” jest mu obce,
ale potrafi się uczyć. Kładzie wzorowo glazurę, bo się tego nauczył. Pamięć
proceduralna, odpowiedzialna za odruchy, ma się całkiem nieźle, powraca:
nie wiedział, do czego służy widelec, ale potrafił to sobie przypomnieć.
Pamiętał doskonale, gdzie w autobusie jest hamulec ręczny. Gorzej
z pamięcią operacyjną to pamięć krótkotrwała, odpowiada za szybkie
włączanie informacji, które pozwalają nam rozumieć, co się akurat
dookoła dzieje: kiedy prowadzimy samochód, potrafimy kontrolować
sytuację wewnątrz ina zewnątrz, ajednocześnie możemy uważnie słuchać
audycji wradiu. Kiedy jednak na drodze dzieje się coś niespodziewanego,
natychmiast na to reagujemy. Hamujemy albo przyspieszamy, kręcimy
kierownicą, a radia wtedy nie słyszymy. Reagujemy adekwatnie do
sytuacji. Janek nie. Bo ma uszkodzone okolice czołowe mózgu, które za ten
rodzaj pamięci odpowiadają. Wszystko to lekarze oJanku już wiedzą, ale
nie wiedzą, jak do tego doszło. Nie ma dowodu na mechaniczny uraz
mózgu. Rana, z którą Janek wstał z torów, była prawdopodobnie
niegroźnym skaleczeniem. Nie ma po niej śladu w mózgu ani nawet na
kościach czaszki. Nie to kłopoty z pamięcią spowodowane piciem
alkoholu (jeśli Janek pił), ich objawy wyglądają inaczej. Docent Alina
Borkowska ma dwie hipotezy. Pierwsza: to uszkodzenia toksyczne,
skutek działania jakiejś silnej trucizny. Czy ktoś chciał Janka otruć?
A druga: może Janek ma kłopoty z pamięcią w wyniku długotrwałego
stresu? Taki stres zmniejsza objętość hipokampa i powoduje zaburzenia
lękowe. Może być i trzecia przyczyna jakaś choroba mózgu
uwarunkowana genetycznie. Trudno nam to wszystko pojąć, ale wspólnie
zlekarzami będziemy się starali ułatwić Janowi życieporadzimy sobie
może zbólami głowy, zlękami, zpoczuciem bezsensu. Janek dostaje od
profesora Rybakowskiego recepty, a od docent Borkowskiej testy do
ćwiczenia pamięci. Będzie je robił pod opieką Michała.
Michał jest psychologiem, ale imagistrem filozofii. Pisze mi wmailu:
Mam wrażenie, że tragizm historii Janka może nas łatwo zwieść. Gdy go
spotkamy, zadamy mu parę pytań, poobserwujemy, to możemy stwierdzić, że Jan
jest dobrym, skrzywdzonym przez los człowiekiem. Zalęknionym zpowodu tego, co
przeszedł. Jan nie wie, kim jest, nie pamięta twarzy rodziców, tak samo nie wie, że
kontynenty ibył Napoleon. Nie ma pojęcia ostarożytnej Grecji ani ofilozofii.
Wielu rzeczy nie wie nasz Jan. Ale widzi sens życia iśmierci, jest życzliwy ludziom
irozumie ich.
Młodzi lubią szybko
Mirosława Traczyk (matka Dominika):
Boję się na przystanku stać. Gdzieś pod ścianą stoję. Podbiegam szybko
dopiero wtedy, gdy widzę, że 524 nadjeżdża. Ado 508 nawet nie wsiadam,
bo on po drodze wjeżdża na wąską i wysoką estakadę. Estakada jest
łukiem, autobus jedzie nachylony i mnie się wtedy wydaje, że spada.
Ostatnio mi się ludzie wautobusie przyglądali, bo usiadłam na podłodze
igłośno krzyczałam.
Nie mogę go przeklinać, tego Bartka, nie potrafię, nie chcę. Ale
i przebaczenia dla niego nie mam. I nie będę miała. Wiedziałam, że go
zobaczę w sądzie, byłam gotowa na jego widok. Nic nie czułam, gdy go
wprowadzali. Ale nie przewidziałam, że podejdą do mnie jego rodzice.
Podeszli jeszcze przed rozprawą.
Ona powiedziała:– Jestem jego matką.
Rozpłakałam się. Iona płakała. Ojciec cofnął się okrok, amy stałyśmy
przytulone. Myślę, że to wielka odwaga zich strony. Chociaż– czy ja wiem?
Jestem tylko sprzedawczynią, ale myślę tak: oni mają swoją tragedię, my
swoją. Chętnie bym się z nimi zamieniła. Ich syn kiedyś do nich wróci,
amój do mnie nie zapuka nigdy.
Wiele przeżyliśmy. Wdzieciństwie cierpiał na martwicę kości, obie nogi
miał długo wgipsie, wpiaskownicy dzieci wołały na niego: kulos! kulos!
Ciężka rehabilitacja, drugi raz uczył się chodzić. Dobrze się skończyło,
chodził na równych nogach, nie utykał.
Mógłby wpaść przynajmniej na chwilę. Chciałabym się zmoim synem
pożegnać.
Tamtej soboty była już noc.
Pomyślałam, że późno wróci z imprezy, więc pościeliłam mu łóżko.
Niech mi już nie hałasuje, kiedy będę spała. Stary koń. Mógłby sam to
zrobić, zanim wyszedł. Tak wtedy sobie narzekałam. Przed północą
zadzwonił telefon.
Sławek Głowacki (kolega Sławka Otłoga, gospodarza imprezy):
Z tamtej nocy pamiętam zimno. Niewiele więcej. Rok później
zobaczyłem go wsądzie iuwierzyć nie mogłem. Taki wypieszczony laluś,
nieduży synuś, atyle nam kłopotu narobił. Żeby ion tak poleżał ze cztery
miesiące bez ruchu jak ja. Bez pewności, co dalej ze złamanym udem,
zotwartym złamaniem podudzia, zpalcami stóp, wktórych nie ma czucia.
Chciałbym, by miał tyle gwoździ iśrub co ja. Itakie obręcze dookoła łydek.
Nielekkie są. Jakby złapał wszpitalu gronkowca jak jateż nie byłoby źle.
Chciałbym tego, naprawdę chciałbym.
Ja bym się z nim zamienił. On siedzi i ja siedzę, ja mam tu domowy
areszt, sufit, okno, telewizor. On ma tam to samo, ale ma ipewność, że za
trzy lata wyjdzie. Może nawet wcześniej. Janie wiadomo. Już na rower
nie wsiądę, wgóry nie pójdę, to wiem. Na plaży spodni nie zdejmę, bo na
moje nogi ciężko się patrzy.
On podobno lubi jeździć na rowerze.
Marzyłem, by pojechać kiedyś do Egiptu. Teraz marzę, bym mógł
samodzielnie wyjść do kiosku po gazetę. Chciałbym wrócić na studia. On
sobie życie pewnie ułoży, a ja? Dałbym mu w pysk, ale nie chcę go już
widzieć.
Jacek Łączyński (kolega Sławka Otłoga, gospodarza imprezy):
W gazecie był o Bartku reportaż. Przeczytałem, że to chłopak
inteligentny, ułożony, trochę egoista, zdolny student architektury, zna
języki, dobry synek mamusi itatusia, zamiast alkoholu pije wodę zcytryną.
Iże teraz cierpi. Ale czy tylko dlatego, że sam znalazł się wkłopocie, czy
również iznaszego powodu?
Nie chcę o nim czytać w gazetach, chcę z nim porozmawiać. Chcę
wiedzieć, jaki jest. Byłem pod jego domem, choć wiedziałem, że go tam nie
ma. Chciałem odwiedzić go wareszcie, ale tam mnie nie wpuszczą. Byłem
ciekawy, jak wygląda, jak mówi, jak chodzi. Czuję znim więź, której nie
potrafię wytłumaczyć. Chcę wiedzieć, czy on naprawdę żałuje.
Chyba potrzebuję podać mu rękę, spojrzeć wtwarz.
Pierwszy raz zobaczyłem go w sądzie. Powiedział, że chciałby, by
rodziny zabitych iranni znaleźli wsobie dość siły, by mu przebaczyć. Ale
sam nie znalazł dość siły, by na nas spojrzeć. Powinien spojrzeć. Chciałem
do niego podejść po rozprawie, ale on nawet nie zatrzymał na mnie
wzroku. Podszedłbym ico? Co bym powiedział? Nie wiem.
Jeszcze kiedyś porozmawiamy, może starczy nam sił.
Chciałbym, żeby zapytał, jak moje zdrowie. Opowiedziałbym mu. Lepiej
już, choć lekarze mówią, że z prawą nogą nigdy dobrze nie będzie.
Rozerwana żyła biodrowa, dziś jest nie do końca drożna, krew słabo
odpływa i noga szybko się męczy. Groźnie to wszystko wyglądało, choć
tego najgroźniejszego nie pamiętam. Czarna dziura. Żadnej myśli,
żadnych świateł zza pleców, żadnego bólu, przerażenia.
Obudził mnie czyjś krzyk: o! Tam jeszcze jeden leży! Ktoś na nas napadł,
pomyślałem, i dalej nas bije. Spostrzegłem, że leżę na noszach, wkładali
mnie właśnie do karetki. Powiedzieli, co się stało, uspokoiłem się, ale na
moment.
Zapytałem, dlaczego nie czuję prawej nogi, araczej czuję, że nie ma jej
tam, gdzie powinna być. Chciałem na nią spojrzeć, ale mi nie pozwolili.
Ata druga wyglądała chyba paskudniej: otwarte wieloodłamowe złamanie
podudzia lewego. Krzyczałem coś, szamotałem się wtej karetce.– Spokój
przytrzymał mnie któryś zsanitariuszy.– Bo zaraz zejdziesz ztego świata.
Zdążyłem jeszcze powiedzieć, jak się nazywam i gdzie mieszkam. Co
było potem nie pamiętam. Obudziłem się po dwóch dniach na
intensywnej terapii, podałem rękę mamie. Następnego dnia poprosiłem,
żeby mi wyjęli rurę z buzi, bo się zrzygam. Była to rura od respiratora,
wyjęli. Mogłem ruszyć głową, więc sprawdziłem natychmiast, czy mam
nogi. Były obie.
Przez tydzień nie mówili mi nic o Dominiku i Kamilu. Więc się
domyślałem. W końcu mi ktoś powiedział: oni zginęli na miejscu.
OSławku Otłogu też milczeli. Iwreszcie ktoś mi powiedział: na początku
był przytomny, na miejsce przyjechała Lidka, nawet z nim rozmawiała,
była przy nim wszpitalu, patrzyła, jak go reanimują ijak nic z tego nie
wychodzi. Umarł. Superkolega, przyjaciel, znaliśmy się z pracy
wPolCardzie.
Drugi Sławek, Czarek i Mariusz przeżyli. Leżeli w szpitalu jak ja.
Przenieśli mnie po trzech dniach do innej sali. Opowiedziałbym Bartkowi
o tym, jak ciężko zrobić kupę, kiedy inni chorzy leżą obok. Kompletna
blokada. Nie raz, nie dwa czekałem do późnej nocy, wszyscy zasną.
Czopek, wejście na ten basen to nie proste sprawy, kiedy się nie
możesz ruszyć. Ja tych kup nie robiłem, ja je rodziłem! Czekałem potem,
salowa zabierze basen. Leżałem godzinę zbrudnym tyłkiem wypiętym na
kolegów. Czekałem, wróci i zechce mnie umyć. Opowiedziałbym, jak
czuje się facet, gdy obca kobieta myje mu dupę. Nawet jak robi to własna
mama, wcale nie jest lepiej.
Po siedemnastu dniach przywieziono mnie do domu. Na tym łóżku
leżałem wgipsie przez trzy miesiące. Leżysz irozmyślasz, czy jest niebo.
Gdzie są teraz ci, których znami nie ma.
Adwokaci Bartka zaproponowali nam ugodę: jeśli się dogadamy, nie
będzie procesu, a Bartek sam podda się karze. Prawo na takie rzeczy
pozwala, jeśli zgodzą się wszystkie strony, prokurator, potem sąd.
Adwokaci mówili nam najpierw opieniądzach. Jak to? Za śmierć naszych
kolegów mamy wziąć jakąś kasę? Mamy sprzedać ich życie? Jakieś żarty!
Chcą wykupić go od więzienia!
Potem mówili o karze. Bartek prosi o trzy i pół roku. Zaproponowali
również zabranie mu prawa jazdy na pięć lat. Nasz adwokat przekonywał,
że to sensowna propozycja. Bartek ma świetnych obrońców, będą oniego
walczyć, dostanie niski wyrok. Raczej nie wyższy od tego, który teraz
proponują ina który zgadza się sprawca. Proces będzie długi ibędzie nas
kosztował wiele emocji. Lepiej się zgodzić na te trzy i pół roku. I wziąć
pieniądze, bo nam się należą. Tak zrobiliśmy, choć ztymi pieniędzmi ja się
nie czuję najlepiej. Prokurator podwyższył Bartkowi karę do czterech lat,
asąd się na to zgodził. Idobrze. Niech posiedzi za to, co nam zrobił. Ale
czy to ja powinienem go sądzić? Niech posiedzi, jak ma później wyjść
ionas zapomnieć. Ajak wyjdzie ionas wcale nie zapomni? Czy ja tego
chcę? Czy chcę, by dręczył się nami już zawsze? Po co? Czy to, że się
zgodziłem na taką karę dla Bartka, jest fair wobec moich kolegów, których
zabił? Pytam sam siebie inie znam odpowiedzi. Ugoda, wyrokto niczego
we mnie nie zamknęło. Przeciwniejestem coraz bardziej Bartka ciekaw.
Jest mi go żal. Jednego dnia nie chcę go więcej widzieć, drugiego myślę, że
gdy go poznam, poczuję ulgę.
Lidka Otłog (żona Sławka):
Bardzo chcieliśmy zamieszkać w nowym domu oboje. Będę tam
szczęśliwa nawet sama. Mimo wszystko. Jak mogłabym sprzedać dom,
który zbudował mój mąż? Położyłam już podłogi, pomalowałam ściany,
wstawiłam umywalki.
Czy pan wie, jak głośno pracuje respirator? Śni mi się czasem, dudni
wuszach.
Sławek mi się nie śni. Tęsknię za nim. Wiem, że muszę żyć. Pracuję.
Nieraz myślę ioBartku. Moje cierpienie jest łatwiejsze do zniesienia niż
jego cierpienie. On zabił trzech ludzi. Życie z taką świadomością to dla
człowieka chyba najwyższa kara. Nie wiem, jaki jest Bartek, jaki był, jaki
będzie. Całą rozprawę patrzyłam na niego, szukałam jego wzroku.
Chciałam się upewnić, że nie jest wcale taki zły, spojrzenie prosto wjego
oczy dałoby mi pewność. Ale nie patrzył na mnie, nie spojrzał ani na
moment, nie miał chyba siły. Rozumiem. Zakładam więc, że jest dobrym
człowiekiem. Kiedy tak myślę, jest mi łatwiej. Ze złością byłoby mi trudniej.
Nie rozmyślam otym, czy mu przebaczę, czy nie. Nie nadszedł jeszcze ten
czas. Dziś mi go żal.
Apolonia Otłog (matka Sławka):
Jestem emerytowaną nauczycielką. Uczyłam trzydzieści trzy lata historii
i języka rosyjskiego w podstawówce. I w technikum elektrycznym. Tam
moi uczniowie mieli po dwadzieścia lat, chłopaczyska wysokie, duże.
Żadne dziecko przeze mnie nie płakało. Nigdy na nich nie krzyczałam. Jak
któryś coś złego zrobił, umiałam go zawsze wytłumaczyć. Pan widział, jak
mój syn wyglądał?
Proszę spojrzeć na zdjęcia. Tu Sławek wczwartej klasie. Tu komunia, tu
szkoła, tu ślub. Oni się zLidką uwielbiali. On gotował obiady, bo ona późno
wracała do domu. Troszczył się onią, osiostry iomnie. Jeździł po wodę
oligoceńską, kran naprawiał. Ledwo wrócił po południu z pracy już
musiał coś robić, nie usiedział ani chwili. Jechał na budowę, cieszył się, że
ściany domu już stoją, że kupił ładną podłogę.
Krzywdy nikomu nie zrobił, nikomu nie ubliżył.
Atu wwojsku, wmundurze. Zawsze się uśmiecha, prawda? Nawet jak
do wojska szedł, to się uśmiechał. Zakwalifikowali go do kompanii
honorowej, bo wysoki, przystojny, sprawny. Pływał, trenował na siłowni,
grał wpiłkę. Ale nie chciał całymi dniami ćwiczyć musztry ijakoś się ztej
kompanii honorowej wymigał. Poszedł do innej jednostki, zrobił tam
wszystkie kategorie prawa jazdy. Lubił jeździć– czasem szybko. Wiem.
Ja wolałabym, żeby on się upił, wsiadł do samochodu i pijany walnął
wdrzewo. Jeśli już musiałby zginąć, to właśnie tak. Wtedy wiedziałabym,
że sam sobie jest winny. Jakoś rozłożyłabym swój ból. Atak to kogo mam
winić? Bartka?
Ja rozumiem Bartka. Młody chłopak, młodzi lubią szybko jeździć. Imój
syn mógł jechać szybko. Nie mam wsobie nienawiści. Choć on jest butny,
pewny siebie. Spojrzał mi wsądzie prosto woczy inawet powieka mu nie
drgnęła. Ale nie czuję do niego żadnej złości i nie mam mu czego
przebaczać. Choć zrobił mi najgorsze, co mógł zrobić: zabił mi syna.
Będę mu to zawsze pamiętała. Mam jeszcze dwie córki, ale on był jeden,
ukochany.
I dlatego rozumiem matkę Bartka. Siedziałam w sądzie przed salą,
patrzyłam na nią i rozmyślałam, co ona mogłaby jeszcze zrobić, żeby
obniżyć wyrok dla syna. Jak mogłaby ocalić go przed więzieniem? Gdybym
miała jakiś pomysł, pewnie bym jej podpowiedziała.
Bo nie ma dla niego adekwatnej kary. Żaden wyrok by mnie nie ucieszył.
Ani kara śmierci, ani te cztery lata, które dostał. Od razu oświadczyłam, że
nie będę oskarżycielem posiłkowym, bo ja bym na niego nic złego nie
potrafiła powiedzieć. Tylko bym płakała. Dla mnie on już dziś mógłby
wyjść do domu. Więzienie go nie naprawi, raczej popsuje.
Tamtego dnia spędziłam z synem całe przedpołudnie. Była sobota.
Szykowałyśmy zLidką jedzenie dla jego gości na wieczór. Zabrał ipojechał.
Było po szesnastej.
Była dwudziesta trzecia czterdzieści pięć, kiedy zapukali do mnie
rodzice Lidki ipowiedzieli: Sławek wszpitalu, ona jest przy nim. Prosiła,
żebym nie przyjeżdżała. Ale to mój syn, nie mogłam czekać w domu.
Ubrałam się, zeszliśmy przed blok. Nie zdążyliśmy wsiąść do samochodu.
Zadzwoniła Lidka: skonał.
Wybrałyśmy mu zLidką trumnę wkolorze écru. Żegnał go proboszcz,
ten, który kilka miesięcy wcześniej dawał im ślub. Powiedziałam
proboszczowi wkonfesjonale, że Boga nie ma. Dał mi rozgrzeszenie.
Gdybym to ja zabiła, chciałabym odsiedzieć całą karę. Nie starałabym się
owcześniejsze wyjście. Awyrzuty sumienia miałabym do końca życia. Nie
wiem, czy po więzieniu umiałabym sobie życie ułożyć. Jeśli on jest
normalnym człowiekiem, jeśli ma sumienie, to nigdy nie zazna spokoju.
Aprzecież ja mu go życzę. Jeśli zechce, niech mnie kiedyś odwiedzi. Ja go
za drzwi nie wyrzucę. Porozmawiamy. Może będzie mu lżej.
***
Tamtego dnia Sławek chciał pokazać kolegom, co zbudował własnymi
rękami i do czego, pewnie już za miesiąc, miał wprowadzić się z żoną.
Dom był jeszcze nieukończony, brakowało podłóg, łazienki, kuchni.
Tu zaprosił kolegów na swoje dwudzieste dziewiąte urodziny. Mama
zLidką na ten męski wieczór pół dnia przygotowywały jedzenie: pieczony
schab, pieczone ziemniaki, desery.
Na betonie wnajwiększym pokoju Sławek ustawił stół do jedzenia, ana
parapecie telewizor. Przykazał chłopakom, by nie ważyli się spóźnić:
o siedemnastej piętnaście będzie skakał Małysz. Przyszli. Koledzy
z podwórka, z pracy. Oglądali skoki, jedli, mówili, że pyszne, pili piwo.
Małysz znowu wygrał, cieszyli się. Rozmawiali owojnie wIraku, właśnie
się zaczynała, potem oglądali poddasze.
Koledzy nie kryli podziwu, agospodarz dumy.
Spojrzał na zegarek. Obiecał żonie, że nie będą długo siedzieć.
Dziewczyna jednego z chłopaków, mieszkała niedaleko, obiecała, że po
nich przyjedzie, kiedy zadzwonią. Aże było ich siedmiu, miała obrócić dwa
razy.
Zadzwonili zkomórki przed jedenastą. Powiedzieli, żeby nie wjeżdżała
dziurawą drogą pod dom, że wyjdą na szosę.
Wyszli. Stanęli na szerokim chodniku, jeden obok drugiego:
Sławek Otłog (lat 29),
Dominik Traczyk (27),
Kamil Wierzbowski (21),
Mariusz Kubiak (25),
Sławek Głowacki (27),
Czarek Pniewski (25)
iJacek Łączyński (25).
Któryś zapalił papierosa, schował zapalniczkę, któryś pokazał palcem
wstronę Warszawy, że renault Patrycji już nadjeżdża, któryś jej pomachał.
Żaden nie patrzył za siebie. Nie widzieli tego, co widziała Patrycja: dwa
światła samochodu, jechał łukiem znaprzeciwka. Zatrzymała się, włączyła
lewy kierunkowskaz, czekała, minie. Spojrzała wlewo, na kolegów.
Światła zbliżały się błyskawicznie, ale coś było znimi nie tak, ruszały się
dziwnie, miotało nimi to wlewo, to wprawo. Wszystko działo się wciszy,
żadnego klaksonu, pisku opon, hamowania. Światła nie zwalniały, rosły
raczej, coraz większe były, ogromne, coraz bliżej, tuż-tuż. Nagle rzuciło
nimi na prawą stronę. Już wiedziała, że wnią uderzą, już prawie czuła siłę
tego uderzenia. Spojrzała jeszcze wlewo, na kolegów, jakby oni mieli jej
przyjść zratunkiem. Aoni do niej się uśmiechali. Nie było dla chłopców
ratunku. Samochód znaprzeciwka wrócił na swój pas, minął iwtargnął
na szeroki chodnik.
Leży we mnie martwy anioł
Jest noc. Pierwsze minuty grudniowej niedzieli, gra radio. Znamy
muzykę z najpiękniejszego melodramatu: płyta niewielkiego lotniska,
skrzydło samolotu, mgła, łzy, ona ion, pożegnanie na zawsze.
– Wskazówki nieubłaganie odmierzają czas słyszymy ciepły głos
zradia.Do umownego końca stulecia, itysiąclecia, pozostały niespełna
trzy tygodnie. Za tydzień program poprowadzi Piotr Kosiński, za dwa
tygodnie mamy święta, a za trzy będzie już rok 2000. Czy zdają sobie
państwo sprawę, że dziś spotykamy się po raz ostatni w latach
dziewięćdziesiątych dwudziestego stulecia? I wogóle to być może nasze
ostatnie spotkanie. Nasza ostatnia noc. Pamiętają państwo scenę
zCasablanki? Kiedy wParyżu Ingrid Bergman mówi do Bogarta: pocałuj
mnie, Rick, pocałuj mnie, jakby to był ostatni raz. Ręka potrąca kieliszek,
wino rozlewa się po stole... Spróbujmy przeżyć scenę przez najbliższe
cztery godziny wProgramie Trzecim. Dobry wieczór. Wita państwa Tomek
Beksiński.
Muzyka gra coraz mocniej igłośniej, narasta.
Wstudiu przy MyśliwieckiejTomasz. Jego historia rzadko toczyła się
przed mikrofonem. Tylko raz na dwa tygodnie, zawsze wnocy zsoboty na
niedzielę. Audycje jak spektakle teatralne: scenariusz, reżyseria, gra
nastrojów, jak najmniej improwizacji. Zawsze trochę grozy, czasem trochę
kiczu.
Często, znacznie częściej historia działa się na południowych krańcach
miasta, na Służewie. Wkrypcie: ciemnej, dusznej idziwnej. Dojazd windą
dziesięć pięter wgórę, bo to wielkopłytowy wieżowiec. Drzwi po prawej
stronie: biegały za nimi szczury, pełzały węże, wyły wilki, fruwały
nietoperze. Ale nie każdy, kto tam wchodził, dostrzegał demony. Widział je
tylko Tomasz, a i to zależało od dnia. Tutaj mieszkał, przy wiecznie
zasłoniętych oknach.Słońce jest zgubnepowtarzał, choć lubił ciepło.
Zimą nie otwierał okien, chodził w trykotowej koszulce i dresowych
spodniach. Kawaler, czterdzieści jeden lat, często bolała go głowa: na
zmianę ciśnienia, na zbyt wczesną albo zbyt późną pobudkę, na zbyt
wczesny, zbyt późny posiłek. Pił dużo coca-coli, całymi dniami oglądał
filmy, zwykle w domu, metr od telewizora. Chodzenie do kina pisał
wfelietonieoznacza bezpośredni kontakt zhołotą żrącą popcorn. Filmy
to jego praca. Praca, tak sądził, jest jedynym zajęciem, które sensownie
wypełnia życie. Przetłumaczył Draculę Coppoli i wszystkie części Jamesa
Bonda. Bond sobie radzi w każdej sytuacji opowiadał. Podrywa
najpiękniejsze kobiety bez najmniejszego trudu. Każdy mężczyzna
chciałby być Bondem.
Przed 1 stycznia 2000 roku wprasie pisano, że Tomasz to skandalista
i ekscentryk. Nieprawda, raczej kochanek z melodramatu. Żył w świecie
muzyki, filmu, fikcji, miłości inienawiści, absolutnego dobra iabsolutnego
zła.
Opowieści z krypty tak zatytułował cykl swoich felietonów, które
drukował w miesięczniku „Tylko Rock”. Z krypty na miasto wychodził
rzadko i niechętnie. Lubię miasto, ale nocą mówił w wywiadzie
telewizyjnym. Przedstawiał się, niby żartem, jako postać z horroru:
wampir, Nosferatu, Dracula.
Dracula: ten, który za życia utracił wielką miłość i wyrzekł się Boga,
teraz jest żywym trupem. Potępiony, śpi wkrypcie, błąka się po ziemi tylko
nocą iłaknie świeżej kobiecej krwi.
Wampir przyjmuje różne postacie: nietoperza, wilka, mężczyzny albo
jego cienia. Bardzo chciałbym spotkać prawdziwego wampira
powtarzał Tomasz. W jego szafie wisiała czarno-czerwona peleryna, na
półce wampirze kły zrobione uprotetyka.
Muzyka zmelodramatu dawno skończona. Wstudiu przy Myśliwieckiej
trwa seans grozy: Dies Irae zespołu Devil Doll. Na okładce płytywedług
tego, co opowiada prowadzący widać ludzkie zwłoki, czaszki,
zakapturzone postacie iręce wystające ze ścian. Czyli nic nowego.
Wigilia za dwa tygodnie.
WWigilię po południu do Zdzisława Beksińskiego dzwoni przyjaciółka
syna. Składa mu świąteczne życzenia i przechodzi do rzeczy:
Rozmawiałam zTomkiem. Proszę tam pójść. To chyba dzisiaj.
Zdzisław Beksiński wstaje sprzed komputera (teraz częściej tworzy na
komputerze niż pędzlem) isięga po doniczkę pełną różnych drobiazgów.
Szuka kluczy do mieszkania syna: zawsze tam były, teraz ich nie ma. Ale
wkłada kurtkę i wychodzi. Tomasz mieszka kilka bloków dalej. Ojciec
wjeżdża windą na dziesiąte piętro. Puka, syn mu nie otwiera. Ojciec wraca
do siebie. Wigilię spędza samotnie. Syn zapowiedział, że nie czuje się
najlepiej, jest chory izmęczony, więc przez najbliższe dni będzie spał. Czy
to możliwe, aby miało się to stać akurat dzisiaj? Raczej nie. Przed
południem Tomek wpadł i jak zawsze w piątek sięgnął po „Gazetę
Telewizyjną”. Jak zawsze zakreślił filmy, które ojciec miał nagrać na wideo:
te ciebie będą interesowały, te mnie. Potem wysłał maila do Amsterdamu.
Zdzisław Beksiński właśnie go znajduje w swoim komputerze: Tomasz
zamówił płyty. Po co miałby je zamawiać, gdyby to miało się stać akurat
dzisiaj?
Boże Narodzenie, rano. Przyjaciele przez telefon radzą ojcu: Idź
iwywal drzwi.Zdzisław Beksiński jeszcze raz sięga po doniczkę pełną
różnych drobiazgów iznajduje klucze.
Zdzisław Beksiński, miły pan, zwyglądu raczej lekarz niż artysta. Nie
widać, by cierpiał.
–Jestem chłodny na zewnątrz. Tak mnie wychowano. Tomek był inny.
Rozmazywał się, choć był dorosły.
Gdy Tomasz miał kilka lat, rzadko płakał. Kiedy coś go wkurzyło, zwykle
brał stołek, szedł do ogrodu i na pięć godzin znikał w pergoli szczelnie
obrośniętej pnączem.
– Zamykał się przed światem mówi ojciec. Świat dookoła mu nie
odpowiadał. Chciał zostać kanalarzem, żyć pod ziemią.
Potem się zmieniło. Często wpadał wfurię, tłukł przedmioty. Miał sześć
lat, gdy dostał od ojca pieniądze na plastikowe misie. Sprzedawano je
wnajbliższym kiosku po złotówce za sztukę. Kupił cały worek.Kiedy się
wściekasz– usłyszał wdomu– bierz młotek itłucz misia.
– Ja mówi teraz ojciec dostrzegałem w sobie skłonności
sadomasochistyczne. Nigdy nie dałem Tomkowi nawet klapsa. Nie
chciałem, by sprawiło mi to jakąkolwiek przyjemność. Kiedy coś nabroił, za
karę najwyżej nie jadł obiadu. Ja wogóle syna nie dotykałemprzyznaje.
Raczej żona. Ja chciałem mieć kumpla, aon długo był małym, śliniącym się
pulpetem. Nie przytulałem go, nie potrafiłem. Później oskarżałem się
obrak ojcowskiego instynktu.
–Ojciec brzydził się mnie– powiedział swojej przyjaciółce Tomasz.
Kiedy podrósł, hodował papużki faliste. Ojciec sądził, że ptaki wklatce
nie rozwijają intelektualnie, więc kupił magnetofon, taśmy zmuzyką pop
ikursem języka angielskiego.Słuchaj tegopowiedział do syna. Synowi
się spodobało, choć zwykle nie wykonywał żadnych poleceń rodziców: nie
poszedł po chleb, nie wyrzucił śmieci. Gdy był już dorosły, to on wydawał
ojcu dyspozycje. Na przykład:– Nadaj mi ten list na poczcie, ja nie będę stał
wżadnej kolejce.
Lubił rządzić. Wdzieciństwie koledzy zpodwórka isiostry (tak nazywał
koleżanki) grali role Indian i kowbojów w opowieściach przez niego
wymyślonych. On ich fotografował, apotem zwywołanych zdjęć układał
komiksy. Z czasem koledzy nie chcieli już wykonywać poleceń
apodyktycznego reżysera, dorośleli. Aiscenariusze Tomasza coraz częściej
były nie ztego świata.– Rodzice przyszli zkina– wspominał tamten czas.–
Opowiadali o filmie, w którym roiło się od nieboszczyków dopiero co
wykopanych zgrobów. Był tam jakiś mroczny zamek, jakaś kobieta wcieliła
się w kota, jakiś facet chciał kota udusić. Zwierzę wydrapało mu oczy,
przewróciło świeczniki, zamek płonął.
–Orany! Jakie to fajne!cieszył się Tomek inawet po latach pamiętał
tamte emocje.– Zaczęły mi biegać przyjemne dreszcze po krzyżu.
Potem, a może wcześniej, mały Tomek przyniósł do pracowni ojca
książeczkę oskrzydlatym potworze. Na kolorowej ilustracji widać było, jaki
jest straszny: długi i gruby dziób, ogromne zęby, potężne pazury
iprzeszywające spojrzenie.Namaluj mi go! Namalujzawołał chłopiec.
Artysta wziął dużą deskę, pędzle, jaskrawe farby ispełnił prośbę dziecka.
– Ten obraz był dla niego magiczny, to początek wszystkiego mówi
dzisiaj Zdzisław Beksiński.
Tomek od razu zaniósł mokrą deskę do swojego pokoju. Ale nigdy
obrazka nie powiesił, postawił tylko pod ścianą. Co wieczór (przez wiele
lat, do wyjazdu na studia), nim zgasił światło, obracał potwora dziobem
do ściany.
Miał jedenaście, może dwanaście lat, gdy wkinie zobaczył Kobietę węża.
Bohaterka, długowłosa bladolica brunetka, zmieniała się w węża, który
kąsał na śmierć. Ja zawsze lubiłem się baćnapisał wKrypcie.Od tamtej
pory powiedział w wywiadzie mam sympatię do brunetek, do
wampirów, do gryzienia wszyję.
Kiedy był nastolatkiem, gryzł naprawdę. W kark. Zwykle krewnych,
którzy odwiedzali Beksińskich. Kąsał zzaskoczenia, najlepiej wtedy, gdy
gość przy stole pił gorącą herbatę. Ojciec irytował się, matka nazywała syna
najlepszym aktorem.
Mózg nastolatka podatny jest na wszelkie wpływy pisał w Krypcie
z okazji swojej czterdziestki. Krzyże muzyków Black Sabbath
wkontekście tytułów ich utworów (Black Sabbath, Children of the Grave czy
Electric Funeral) wydawały mi się świętokradczo intrygujące.
Miał piętnaście, może siedemnaście lat, gdy wstarym piecyku odkręcił
gaz inajadł się proszków na sen. Znalazł go ojciec.
Miał osiemnaście, kiedy w lokalnej drukarni zamówił klepsydry ze
swoim imieniem, nazwiskiem, datą śmierci i pogrzebu. Rozwiesił je
w całym mieście i patrzył, co się dzieje: do domu przyszła szkolna
delegacja, by złożyć kondolencje. Do ojca, nieobecnego akurat wSanoku,
posłano telegram z tragiczną wiadomością. Drukarnia miała kłopoty
zmilicją. Tomasz był zachwycony. Dziwił się tylko, że nikogo jego żart nie
rozbawił. Być może właśnie wtedy zauważył to, oczym wdorosłym życiu
mówił wielokrotnie: ludzi bawią zwykle zupełnie inne sytuacje, inne
kawały, inne żarty. Coś, co według niego jest nudne iwcale nieśmieszne.
Lubił humor zLatającego Cyrku Monty Pythona. Tłumaczył go na polski.
Boże Narodzenie 1999 roku: Zdzisław Beksiński widzi zwłoki syna
iczuje ulgę. Tyle lat zżoną czekali wstrachu, to się wreszcie wydarzy.
Idź do niego nalegała, kiedy nachodził dziwny niepokój. Znowu
mnie, kurwa, sprawdzacie! krzyczał Tomasz, gdy nakrył ojca przed
drzwiami swojej krypty.
– Bywał potworem mówi ojciec. Potrafił dołożyć i mnie, i matce.
Cierpiała przez brak synowskiej czułości. Traktował jak szefową kuchni.
Jak sprzątaczkę, praczkę jakąś. No chyba że miał kobietę. Wtedy idla matki
był czuły.
Zofia Beksińska (cicha, spokojna żona) troszczyła się osyna także wtedy,
gdy dorósł. Kiedy pod koniec lat siedemdziesiątych zSanoka sprowadzili
się do Warszawy, Tomasz przyjechał za nimi zKatowic, gdzie od niedawna
studiował anglistykę, ale jej nie skończył. Oni zamieszkali w jednym
wieżowcu, on winnymniedaleko. Nigdy nie rozstali się tak, jak zwykle
dzieci rozstają się zrodzicami. Kiedy czasem syn wyjeżdżał, matka biegła
do jego mieszkania: prała firanki, wycierała kurze, pastowała podłogi. On
wracał ikrzyczał:– Dość niańczenia!
Kiedy matkę nachodził dziwny niepokój, ojciec brał z półki lornetkę
iwdrapywał się na dach któregoś zsąsiednich wieżowców (ze swoich okien
nie widzieli mieszkania syna). Zdachu obserwował zasłonięte okna krypty.
Czy pali się światło.
Tomasz miał dwadzieścia lat, gdy w zeszycie formatu A4 prowadził
zapiski. Notował flamastrami różnego koloru.
Czerwonym: Nie powinieneś był się urodzić, dlaczego nie umarłeś dwadzieścia
lat temu?
Zielonym: We mnie leży martwy anioł, jedynie diabeł zna moje myśli.
Niebieskim: Wie, że jestem w jej niewoli. Wie, że mój pokój to moja krypta.
Klepsydra wisi na drzwiach.
Fioletowym: Tak! Ta nicość mnie pociąga. Starych biorę pod uwagę. Jestem
świnia, dokuczam starym.
Zachodził do nich codziennie. Co kilka dni przynosił matce brudne
ciuchy do prania, każdego dnia jadł tam obiad. Ale rzadko znimi. Oni jedli
około południa, on wtedy dopiero się budził. Zanim przyszedł– była druga.
Dostawał odgrzewane. Zjadał iwychodził.
Niebieskim: Hodowanie (wychowanie) mamy. W mamach też widzę
człowieka!
Czerwonym: Jestem królem samotności. Moje królestwo potrzebuje królowej.
Czarnym: Próby samobójcze. Podręczniki do ciupciania usunięcie z domu
(paranoja). Dobrze rozegrana batalia ze starymi. Szantaż że lektor umrze etc.
Sytuacja nie jest wesoła. Kurwa, lepiej trochę przeczekać.
Miał dwadzieścia jeden lat, gdy przybiegł cały zakrwawiony ikrzyczał do
matki:– Wybuch! Tam był wybuch! Tam się pali! Odkręciłem gaz!
Zdzisław Beksiński zawiózł syna najpierw na chirurgię, gdzie go
pozszywali. Później na psychiatrię, gdzie został przez jakiś czas. Na
oddziale nerwic poznał Irenę (imię zmienione). Irena, sporo starsza od
niego, wcześniej topiła się z nieszczęśliwej miłości, miała dorastającą
córkę, pisała kiepskie wiersze. Zamieszkali całą trójką wjego krypcie, już
odremontowanej po wybuchu. Tomasz wymyślił sobie, że będzie ojcem dla
dziewczynki. Chciał chodzić na wywiadówki. Irena przedstawiała go
znajomym poetom:– To syn Zdzisława Beksińskiego.
Nienawidził tego.
Zielonym: Przeczekanie, kurwa, środki nasenne.
Wspólne życie zIreną trwało może ze trzy tygodnie. Tomasz przybiegł
do rodziców ibezradny krzyczał od drzwi:Zamknęła się włazience! Nie
odzywa się! Nie otwiera!
Zofia Beksińska poszła tam sama. Przekonała Irenę, by wyszła.
Czarnym: Śmierć jest królową.
Zdzisław Beksiński ze ścian krypty zdejmuje swoje obrazy.
–Mój ojciec jest wesoły mówił Tomasz. Ja jestem bardziej ponury
może dlatego, że się na tych obrazach wychowałem.
Kiedy Tomek miał osiem lat, ojciec narysował seks postaci
zwodogłowiem (piórko, tusz, walbumie Zdzisław Beksiński wydanym przez
Arkady– strona trzydziesta szósta). Kiedy Tomek miał jedenaście lat, ojciec
na płycie pilśniowej namalował resztki łysej kobiety, rozpadniętą żylastą
piękność, którą zarastają glony (tamże strona czterdziesta dziewiąta).
Kiedy miał trzynaście lat, ojciec namalował kaskady otwartych trumien.
Wtrumnachniektóre są dwuosoboweciała, szkielety, szczątki. Trumny
wznoszą się, osuwają, za horyzontem wstaje świt (tamże strona
pięćdziesiąta trzecia).– Czy to mogło mieć wjego życiu jakieś znaczenie?–
artysta pytał sam siebie.– Nie sądzę.
W miesięczniku „Literatura” spytano kiedyś Zdzisława Beksińskiego,
czy śmierć na jego płótnach bierze się zlęku.Nie wiemodpowiedział.
Świadomie nie mam zamiaru malować śmierci. Gadanie o tańcach
śmierci, szukanie na moich obrazach czaszek i kości jest zawracaniem
głowy. Z czego bierze się to, że ludzie w moich obrazach widzą czaszki
ikości? Może stąd, że maluję głowy bez włosów, ale robię to dlatego, że
występują tu pewne problemy techniczne. Włosy maluje się bardzo łatwo,
ale zzastosowaniem innej formy kładzenia farby, niż ja stosuję. Dlatego
najczęściej maluję głowy rzeźbiarskie. Teraz widzę, że wszyscy ogolili
głowy na zero: Bruce Willis imój syn, anawet niektóre żeńskie prezenterki
MTV, więc może wkońcu czaszki będą na tyle powszechnie widoczne, że
głowy namalowane na moich obrazach przestaną być postrzegane jak
kuriozum.
Tomasz wybrał kiedyś trzynaście obrazów ojca ipowiesił je wkrypcie
(teraz zostały przekazane do muzeum wSanoku). Nazywał je pejzażami.
Na pejzażach żadnych tańczących szkieletów, prawie żadnych czaszek
ikości. Pierwszy pejzaż to spienione morze nocą: na ziemisty brzeg woda
wyrzuciła martwego czerwonego ptaka. Ptak ma otwarte, zdziwione oczy.
Wokół niego mnóstwo bliżej nieokreślonych śmieci, odpady cywilizacji. Na
innym obrazie burym i mrocznym z wysokiego wzgórza płynie
cmentarz. Błotna powódź bez litości wypłukuje groby, wyrzuca szkielety,
resztki szkieletów, pojedyncze kości. Potężna energia, tempo, huk:
grobowce niczym wielkie granitowe wanny płyną prosto na nas, nic już ich
nie powstrzyma. Ale na kolejnym obrazie, Zdzisław Beksiński właśnie
zdejmuje go ze ściany, nie ma żadnego hałasu, żadnej energii. Jest cisza
iwielka przestrzeń. Krwawym niebem, żadnego błękitu, leniwie leci balon
z napisem: never more. W dole na topniejącym śniegu, spod którego
wyziera jałowa ziemia stoją dwa chude wilki. Z pewnością głodne.
Stoją bez ruchu, chyba patrzą na odlatujący balon. Nie mają na co polować,
zginą. Żadnego życia dookoła, stworzenia, rośliny nawet. Wszystko
minęło: cywilizacji nie ma, ludzi nie ma, grobów nie ma, Boga nie ma.
Pusto izimno po horyzont. Itylko balon. Ktoś, kto się nim zabrał, już
nigdy tutaj nie wróci. Never more. Nie chce wrócić, bo nic nie tłumaczy
sensu życia na ziemi.
– Nigdy więcej! Tomasz zdecydował tak w roku 1985, miał wtedy
dwadzieścia siedem lat. Była to trzecia próba samobójstwa. Kochał się
najpierw w pięknej pielęgniarce z prawobrzeżnej Warszawy, a potem
wpewnej pannie ze Szczecina, chyba nie całkiem szczęśliwie. Szczegółów
ojciec już nie pamięta, widać wtedy nie wydawały mu się ważne. Pamięta
natomiast doskonale tamten dzień, kiedy żona znowu poczuła dziwny
niepokój ikazała mu iść do syna.
Poszedł, wezwał karetkę.
Na intensywnej terapii Tomasz walczył ośmierć, nie ożycie. Lekarze nie
wiedzieli, czy cały mózg wróci do życia, czy tylko kawałek mózgu. Ojciec
mówił do zaprzyjaźnionego profesora medycyny:Samobójstwo nie jest
tchórzostwem ani ucieczką. Przeciwnie. Kiedy człowiekowi świat wydaje
się piekłem, samobójstwo to akt odwagi imęstwa. Więc skoro Tomek tego
dokonał, czy musimy go budzić?
–Trzeba– odpowiedział profesor.
Tomasz wrócił do krypty. Niedługo potem poznał Katarzynę (imię
zmienione). Katarzyna miała bladą, demoniczną twarz, długie czarne
włosy, zimne zielone oczy iniewiele do powiedzenia. Kobieta wąż! Odeszła
po kilku miesiącach, z czym nigdy nie umiał sobie poradzić. Nie chciał
żadnej innej, tylko ona mu była przeznaczona. Przez kilka następnych lat
żadnego krótkiego romansu, flirtu, szybkiego seksu. trafiła się
Sąsiadeczka, tak nazywał, itakie między nimi były relacje: szybki seks
ido zobaczenia.
Wreszcie przyszły wielkie miłości: Mariola, Ela, Helena (imiona
fikcyjne). Wszystkie jednakowo wampiryczne: bladolice, kruczoczarne i
zdaniem ojca nie za mądre. Jedna z czytelniczek tak Tomasz pisał
wKrypciezarzuciła mi, że widzę wkobiecie tylko tyłek icycki. To nie jest
prawda. Przede wszystkim widzę naczynie interesownej podłości.
Wtedy jeszcze chyba tak nie myślał, tylko kochał je po kolei: do
szaleństwa, na całego. Ogłaszał wszystkim, że jego wybranka jest
najpiękniejsza, najseksowniejsza, najmądrzejsza. Kochał tak, jak się kocha
w filmach, w melodramatach: czas miał tylko dla ukochanej, codziennie
czerwone róże, drogie prezenty, nieustanne pocałunki, najchętniej wkark.
Kiedyś pewne dziewczę pisał umotywowało mi swoje odejście
słowami: dawałeś za dużo. Szkoda, że nie dałem jeszcze kopa wzgrabny
tyłeczek na drogę. Był monogamistą, mówił o tym wszystkim dookoła.
Zdrada nie mieściła mu się wgłowie. Kiedy odchodziła kobieta, ztrudem
się podnosił. Pojawiała się druga, potem trzecia. Któraś znich raz nawet
do niego zadzwoniła, a zawsze było odwrotnie: to on telefonował.
Natychmiast pobiegł do ojca, by mu opowiedzieć o tym niezwykle
radosnym zdarzeniu:– Zadzwoniła!– krzyczał.– Ona do mnie zadzwoniła!
Bał się być sam, pragnął wielkiej miłości. Miała to być miłość bez
żadnego planu, strategii, taktyki. Miało być jak w filmie. Film był
dowodem, że wielka miłość istnieje. Tomasz lubił filmy, które źle się
kończą. Nie zawsze świadomie, pakował się w układy na trzeciego
z czyjąś nie do końca porzuconą narzeczoną albo ze smutną, bladolicą
mężatką. One odchodziły, potem wracały.
Odkąd obejrzałem w dzieciństwie pisał w felietonie Kobietę węża,
miałem wątpliwą przyjemność spotykać na swojej drodze wszelkiej maści
femmes fatales, żerujące na moich uczuciach i przede wszystkim na
portfelu. Mój znajomy twierdzi wprawdzie, że zwracam uwagę wyłącznie
na tak zwany typ kurewski, nie zgadzam się jednak, że uroda świadczy
ocharakterze.
Kiedy coś się zaczynało układać, ztrzecią albo piątą kobietą (nikt już nie
pamięta dokładnie), do drzwi krypty zapukała Katarzyna. Wielka miłość
sprzed lat.
Humanoidy rodzaju żeńskiegopisał zirytowanyuważają po prostu,
że ich płeć daje im prawo deptania mężczyzn okazujących im uczucia.
Wbrew utartym opiniom to nie mężczyźni znęcają się nad kobietami, ale
odwrotnie! Anie ma nic gorszego od sadyzmu psychicznego. Biada tym,
którzy twierdzą, że kobieta jest najlepszym przyjacielem człowieka. Lepiej
nie przyznać się do uczucia, bo zacznie traktować człowieka jak szmatę,
apotem zostawi. Itak było: Katarzyna pomieszkała przez chwilę, poszła
iopowiadała znajomym:Chciałam, naprawdę chciałam. Ale nie mogłam
się przełamać.
Wiemy to wszystko od dwóch przyjaciółek Tomasza. Nazywał je
siostrami, jak przed laty koleżanki zpodwórka wSanoku. Siostrywedług
dorosłego Tomasza– to te, zktórymi nie uprawia się seksu, tylko się znimi
przyjaźni. To znaczy: rozmawia, płacze do słuchawki. piosenkarkami,
mają (lub miały) mężów, urodziły dzieci iwiele wiedzą oTomaszu. Mówią
otwartym tekstem. Są przekonane, że Tomasz chciałby, by poważna gazeta
zamieściła onim duże story.
–On poniekąd był kobietąmówi pierwsza siostra.Przyznawał się do
emocji. Rzadko który mężczyzna takma.
– Był dużym wrażliwym chłopcem mówi druga. Złościł się jak
dziecko, tupał nogą, tłukł przedmioty. Łatwo go było zranić.
Lubił opowiadać siostrom oswoich uczuciach, chciałby położyć głowę na
czyichś kolanach idać się głaskać.
–Ale wszystkim dookoła pokazywał, że niczego takiego nie chcemówi
pierwsza siostra. Żadnego dotyku, zero bliskości, sztywna ręka na
powitanie.
Atakże zuśmiechem opowiadał ofantazjach seksualnych: chciałby na
przykład kochać się wtrumnie zwampirzycą, która skułaby go kajdankami
issała zniego krew. Powoli, delikatnie, do końca.
Osamobójstwie: kiedyś wkońcu to zrobi. Zapowiadał, że daje sobie czas
do końca stulecia. Albo znajdzie kobietę, albo odejdzie na zawsze. Temat
śmierci pojawiał się wich rozmowach tak często, że nie traktowały już tego
poważnie. Nie wierzyły, że to się stanie. Nikt nie wierzył, bo Tomasz bał się
śmierci.
Kiedyś (w roku 1988) leciał z Warszawy do Rzeszowa. Antonow
(produkcji radzieckiej) spadł na pola pod Łańcutem. Zginęła jedna osoba.
Tomasz nigdy później nie wsiadł do samolotu. W krypcie, na drzwiach
małego pokoju, powiesił kilka wycinków prasowych na ten temat. Nie zdjął
ich do końca.
W telewizyjnym talk-show opowiadał: Kiedy byłem w psychicznym
dole, wiele razy mówiłem otym ludziom, ale oni mnie nie rozumieli. Masz
mieszkanie, świetną pracę, masz pieniądze.
Jedna zsióstr mówiła inaczej:Poczekaj! Musisz mieć dziecko, poznać
miłość do dziecka. Dziecko wszystko odmienia.
Czasami wierzył, że tak się stanie. I wymyślił, jak to życie będzie
wyglądać: razem zukochaną całymi dniami będą wkrypcie oglądać filmy.
Nie będą wychodzić na świat, na światło, do ludzi. Ale nie wyobrażał sobie,
by kobieta grzebała wjego kasetach albo wchodziła do łazienki, kiedy on
tam się myje. Kupił więc dla niej mieszkanie na tym samym piętrze.
Wyremontował je, umeblował. Krypta miała zostać dla niego. Kobieta
mogłaby do niej przychodzić jak gość, nie jak gospodyni. Mieli się spotykać
w krypcie przed jego wielkim telewizorem i w nowym mieszkaniu,
włóżku.
Takie były plany, czekał na ich realizację. Nie wolno kupić drugiego
mieszkania pisał. Główki od razu zaczną kipieć od pomysłów:
Powinieneś je wynająć. Moi znajomi szukają mieszkania. Jak wynajmiesz,
to zwróci ci się za czynsz. Amoże byś tam wpuścił kolegę? Itak dalej. Nie
wolno sobie znaleźć dziewczyny, bo jurny przyjaciel będzie drążył temat:
Nie rozstajecie się przypadkiem? Bo mam na nią ochotę. Natomiast innych
zaciekawi, czy zamierzasz się ożenić i kiedy będą się mogli nażreć
inachlać na twoim weselu, na twój koszt, ofcourse. Nietrudno przewidzieć,
co nastąpi już po owym weselu. Wszyscy zaczną wypytywać opotomstwo,
tak jakby to był ich zasrany interes.
Wreszcie znalazł, tak mu się przynajmniej wydawało. Nazywał
Nadkobietą. Była piękna, miała duży jędrny biust, tytuł doktora na
uniwersytecie ilubiła seks, jaki on lubił. Niektóre panny pytają listownie,
po co mi kajdanki i czarna maska w felietonach przyznawał się i do
tego.Odpowiem wstylu K.I.Gałczyńskiego: załącz do listu swoje zdjęcie
od pasa ido pasa, awówczas wraz zmoją Nadkobietąyes! yes! istnieje
taka– może pozwolimy Ci się przekonać.
Znowu był miły dla matki. Matka była szczęśliwa. Niedługo, bo
zachorowała iumarła. Swoim siostrom powiedział wtedy, że mu jest żal,
bo nigdy nie pokazał mamie, jak naprawdę ją kocha.
Nadkobieta nie chciała całymi dniami oglądać z nim filmów. Nie
rozumiała oczekiwań Tomasza. Odeszła zjego przyjacielem. Wpuścisz do
domu kumpla pisał wściekły to najpierw zacznie żerować na twojej
kolekcji filmów, apotem ukradnie narzeczoną. Żyjemy wdżungli. Nikomu
nie wolno ufać.
– Normalny facet mówi jedna z sióstr powiedziałby do niej:
spierdalaj, pieprz się. Ale nie Tomek. Tomek zaczął się zastanawiać, czy
jest jeszcze mężczyzną. Czuł się upokorzony, niepotrzebny.
Nie wystarczą sztuczne cyckiatakował publicznie swoją Nadkobietę
tytuł naukowy na uniwersytecie ikoszulka znapisem: I’m not apiece of ass,
I’m adoctor.
Wierzył, że Nadkobieta wróci. Napisał scenariusz krótkiego filmu,
w którym jego nielojalny przyjaciel ginie w zamachu bombowym,
zostawiając Nadkobietę wspokoju.
Wsierpniu 1999 roku Tomasz zapowiedział wliście do ojca: wkrótce to
się wydarzy. Dodał, że zawsze chciał z nim porozmawiać naprawdę, ale
ściskało mu gardło.
– I ja bałem się pytać mówi dzisiaj Zdzisław Beksiński.
Rozmawialiśmy ofilmach, omuzyce, ale oprawdziwym życiu nigdy. On
zawsze patrzył na mnie jak na gówno whamburgerze.
Od śmierci żony Zdzisław Beksiński nie wspinał się na dach sąsiedniego
wieżowca, by przez lornetkę oglądać okna syna.
–Uznałem jego argumenty. On się tu męczył już czterdzieści lat.
Ale wliście poprosił syna, by tego nie robił. Jestem stary, opiekuj się mną
napisał, choć wcale takiej opieki nie oczekiwał.
Jesienią Tomasz jak co miesiąc poprosił ojca, by do Opowieści zkrypty
drukowanych w„Tylko Rocku”przygotował mu odpowiedni kolaż jako
ilustrację tekstu. Tym razem syn wymyślił, by jego sylwetkę
sfotografowaną ztyłu postawić na dołożonym zkomputera tle, najlepiej
żeby to było słońce:– Niech odchodzę jak szeryf– powiedział.
Ojciec przeczytał wfelietonie: Opowieści zkrypty przestały być zabawne.
Wiem. Jednak żyjąc wtrupiarni, trudno być równie radosnym jak Ziutek
Słoneczko na plakacie Poranek naszej ojczyzny (vide Piękni dwudziestoletni
Marka Hłaski). Człowiek wychodzi na miasto ico widzi? Plakat do filmu
Carrie 2. To się nazywa artystyczna nekrofilia. Gnuśnych hollywoodzkich
kretynów nie stać już na wymyślenie niczego nowego. Tylko patrzeć,
ktoś zrobi Hamleta 2 (bo czemu nie?). Ta durna Ameryka wszystko pożre,
przetrawi iwyrzyga.
Dalej:
Tymczasem XX wiek dogorywa, nawet nie skomląc. Nie ma już
rozrywek ani sensu życia. Skończyło się kino (filmy durne i wtórne,
publiczność chamska i nienażarta). W dodatku następny Bond ma być
podobno Murzynem! Skończyła się muzyka (łomoty, zgrzyty, bełkot).
Idalej:
Najbardziej ze wszystkiego brzydzi mnie hipokryzja izakłamanie. Wolę
usłyszeć od kobiety brutalne „odpieprz się” niż pokrętne teksty wrodzaju:
„kochanie, może byś tak sprawdził, czy cię nie ma w drugim pokoju,
izostał tam, bo pokój nie lubi być pusty”.
Na koniec powody, dla których warto było żyć:
Kruk Edgara Allana Poe, siedemnasta minuta Ech Pink Floyd, James
Bond, Nights in White Satin The Moody Blues, Adagio Albinoniego, Kobieta
wąż (The Reptile) wkwietniu 1970 rokuseans wsanockim kinie San, kiedy
po raz pierwszy i ostatni bałem się na horrorze. I jeszcze: O Fortuna
pierwsza pieśń z Carmina Burana Carla Orffa Clint Eastwood i scena
zrondlem wwesternie Joe Kidd, coca-cola iketchup, Czas Apokalipsy, Twin
Peaks, rzygający grubas wSensie życia według Monty Pythona, Miłość wczasach
zarazy Márqueza, wizyta w Domu Kobiety Węża (Oakley Court pod
Londynem). Wszystkie te chwile przepadną w czasie jak łzy w deszczu.
Pora umierać. Tomasz Beksiński (1958–1999).
Ojciec wręczył synowi dyskietkę zilustracją.
Felieton został wydrukowany.
Tomasz powiedział do jednej zsióstr:– Teraz byłoby głupio się wycofać.
–Wysoko latał– mówi siostra.– Za wysoko idlatego się nie zorientował.
Wigilia 1999. Po telefonie od przyjaciółki syna Zdzisław Beksiński
rozmyśla, czy to możliwe, aby miało się to stać akurat dzisiaj. Raczej nie.
Dzisiaj przed południem Tomek wpadł tutaj ijak zawsze wpiątek sięgnął
po „Gazetę Telewizyjną”.
Tuż przed drugą wysłał maila do swojego przyjaciela, który mieszka
w Krakowie. Pisał dużo o Nadkobiecie. Pod koniec dodał: Zrób dla mnie
jedną rzecz. Powiedz wszystkim, że po prostu nie widziałem siebie wXXI wieku
iczułem, że urodziłem się sto lat za późno, więc po prostu postanowiłem wyrównać
rachunki. To dziwne, ale naprawdę czuję, jakby nie było jutra. Tak jakby droga
tutaj się kończyła. Boję się, bardzo się boję.
Napisał także list do ojca. Zdzisław Beksiński znalazł go nazajutrz:
Nie wiem, jak zacząć. Od przeprosin nie wypada, bo zabrzmiałoby to
idiotycznie. Choć właściwie chcę Cię przeprosić za wszystko. Ajuż wszczególności
za swój parszywy egoizm ibrak zrozumienia dla Ciebie. Twój list zsierpnia wisi
wtej chwili nad moim sumieniem jak topór... ale, niestety, jestem zbyt słaby, aby
poradzić sobie znim ize sobą.
Nie jestem niczyją maskotką ani własnością, ani klownem. Dlatego naprawdę
nie czuję się do końca odpowiedzialny za nikogo. Musisz zrozumieć, że moje życie
jest MOIM życiem itylko ja mam prawo zdecydować, czy chcę je kontynuować.
Nie będę też w dalszym ciągu mesjaszem dla durnych radiosłuchaczy ani
autorytetem dla telewidzów iczytelników. Ja już jestem martwy, Tato. To, co zrobię
ido czego przygotowuję się spokojnie od paru miesięcy, będzie tylko postawieniem
kropki nad i...
Nie szukaj w koszu ani w zsypie opakowań po lekach. Wszystkie dawno
wyrzuciłem, żebyście nie wiedzieli (Ty i „dobrzy” doktorzy), czego się najadłem.
Żywię głęboką nadzieję, że już się nie zbudzę. Wierzę, że nie ma życia po śmierci.
Wierzę, że to naprawdę koniec. Tego właśnie pragnę. Tomek.
Pięć lat po śmierci Tomasza jego ojciec został zamordowany.
Bóg zapłać
On: Już kiedy miałem sześć lat, wiedziałem, że istnieje rzeczywistość
mistyczna iże tutaj świata nie ma sensu sobie układać. Tam czeka na mnie
inna rzeczywistość, tam się spełniają marzenia. Kiedy miałem trzynaście,
postanowiłem zostać księdzem. Rozmyślałem o tym, jak to będzie być
misjonarzem wAfryce. Tam chciałem służyć Panu. Skończyłem szesnaście
lat idostrzegłem niepowtarzalność drugiego człowieka. Piękno objawione.
Miałem dwadzieścia kilka i poznałem ją, urodziło się nam pierwsze
dziecko, wzięliśmy ślub. Moja żona? Zawsze żyła wkłamstwie.
Ona: Przyznam się panu, prosiłam Matkę Boską Dobrego
Macierzyństwa, ocal mnie od dzieci, których jeszcze nie mam, oszczędź mi
tego, co mnie zabija, powiem panu, jak jest, mam trzydzieści pięć lat,
wykształcenie wyższe humanistyczne, żadnych relacji zludźmi ze studiów,
kontaktuję się raczej tylko z mężem, ślub kościelny wzięliśmy jeszcze
przed konkordatem, cywilnego nie, mąż mówił, że nie chce przed
urzędnikiem, dziś dla władzy jestem samotną matką, mąż pracuje na
czarno, bez ubezpieczenia.
Kontaktuję się również zlekarzami, męża to denerwuje, bo mówią mi,
że każda kolejna ciąża to samobójstwo, może i mają rację, mój mózg
powoli umiera, najpierw zaczęła umierać ta jego strona, która odpowiada
za nogi i ręce, nie chodzę, nie naleję sobie herbaty, umiera i ta
odpowiedzialna za oczy, mam oczopląs, niczego już nie przeczytam,
będzie umierać ita, która włada mową, więc powiem, jak jest, póki mogę.
Ta część mojego mózgu, która odpowiada za płodność działa bez
zastrzeżeń.
Jestem codziennie w naszym kościele, ksiądz ogłosił, żeby mnie
parafianie zabierali zdomu izawozili na mszę, dużo jest chętnych, obcy
ludzie, codziennie punkt szósta piętnaście ktoś puka gotowy do pomocy,
w naszym kościele mam mnóstwo przyjaciół, jak mi spod klatki ukradli
elektryczny wózek, ksiądz ogłosił, parafianie się złożyli, mąż nie chodzi do
parafii, woli do bardziej profesjonalnego kościoła, do jezuitów,
dominikanów, tam się lepiej czuje, tam są kazania na jego miarę.
On: Wakademiku przychodziła do mnie iprosiła, żebym zagrał coś na
gitarze. Chciała słuchać, spędzała ze mną czas, to było miłe. Była to
znajomość bez specjalnej fascynacji, ale nie fascynacja jest ważna, tylko
spokój. Pojechaliśmy na jakieś wesele, choć wciąż nie byliśmy parą.
Znajomość na dystans. Za jakiś czas zastałem w łóżku z moim
współlokatorem. Po kilku miesiącach okazało się, że jest w ciąży. Nie
miałem oczywiście wątpliwości, że dziecko jest moje. Pojechaliśmy do jej
rodziców, by powiedzieć im, co się stało. Wyjaśniliśmy, że ślub będzie po
narodzinach, bo welon itak byłby kłamstwem, więc nie ma co się spieszyć.
Na to jej matka położyła mi rękę na ramieniu ipowiedziała:Ty już jesteś
nasz.
Przeszyło mnie to do szpiku kości.
Postawiła butelkę. Ty się możesz napić pozwoliła mi. Swojemu
mężowi przykazała:– Ty, Zenek, tylko kieliszek!
Nie byłem pewny, czy chcę brać ślub zich córką. Mówiłem do niej:Ja
się ciebie boję, będziesz taka jak matka. Nie zgadzamy się wnajprostszych
rzeczach. Ja śpię przy otwartym oknie, ty lubisz nastawić kaloryfer na
trzydzieści stopni. Ja nie lubię telewizji, ty nie możesz bez niej żyć.
Zaczął się poród. Powiedziała: Pojadę na rowerze, przypnę go pod
szpitalem, potem go odbierzesz.
Pomyślałem, jakie to piękne. Tak niewiele jej trzeba. Iwątpliwości mnie
opuściły. Ale postawiłem dwa warunki: albo pięcioro dzieci imieszkanie na
wsi, albo nic ztego.
Zgodziła się, choć planowała inaczej. Wzięliśmy ślub kościelny.
Załatwiłem z księdzem, żeby nam dał bez cywilnego, choć wtedy był
wymagany. Chciałem, żeby nigdy nie mogła się ze mną rozwieść. Wżaden
sposób. Zamieszkaliśmy pod miastem, na wynajętym poddaszu nad rzeką.
Ona pracowała wszkole, ja zajmowałem się dzieckiem, potem drugim, ona
wracała zpracy, ja jechałem do miasta itam wdomach uczniów dawałem
korepetycje. Wszystko szło zgodnie zplanem. do momentu, kiedy jej
rodzice oświadczyli, że dość tego naszego mieszkania na wsi. Sami
urodzili się na wsi, wprowadzili do bloku wpowiecie, ta nasza wieś była dla
nich degradacją. Teściowa wyjechała za granicę dorobić na zakup naszego
mieszkania. Nikt mnie o zdanie nie pytał. Kupili nam dwa pokoje
wwielkim mieście. Żona oświadczyła, że się wyprowadza, zabiera dzieci
iże mogę do nich dołączyć.
Nastąpił we mnie efekt zamknięcia.
Ona: Ostatnio modliliśmy się ouzdrowienie, do Jana Pawła, ksiądz mnie
zapytał, ojakie uzdrowienie mi chodzi, pomyślałam, te moje nogi to małe
piwo, niech będą, jakie są, niech raczej uzdrowi się moja rodzina, chodzi
oto, że mój mąż to dobry człowiek, tylko ta sytuacja go przerasta, on daje
korepetycje od rana do nocy, i sam mi o tym powiedział przy świecach,
mam kogoś, mówił do mnie, kto docenił to, czego ty nie chciałaś,
powiedziałam kiedyś wnerwach, jesteś obleśny, to były tylko słowa, mąż
wie, że to nie miało znaczenia, że ja tak nie myślę, jest przecież moim
mężem.
To nowe uczucie, mówił mi potem przy świecach, jest piękne, nie mogę
takiej miłości odrzucić. Dwa lata będzie, jak mi to powiedział.
W drugą ciążę zaszłam dwanaście lat temu, jeszcze jak karmiłam po
pierwszej, urodziłam, karmiłam znowu i wtedy mnie sparaliżowało,
postawili diagnozę bez żadnych wątpliwości, dali sterydy i kazali
prowadzić oszczędny tryb życia, tak napisali wwypisie, lekarz dodał, ma
pani już dwoje dzieci, niejeden by chciał mieć dwoje, proszę pani, żadnej
ciąży więcej.
Wróciłam do sił, poszłam z pielgrzymką do Częstochowy, mąż mnie
namówił, sam ze mną nie poszedł, miał jakieś inne sprawy, trzy razy po
diagnozie jeszcze zdążyłam pójść do Czarnej Madonny, zawsze sama,
zawsze wdzięczna, bo żyłam wtedy wprzeświadczeniu, że nic mi nie jest,
żadnego oszczędnego trybu życia nie prowadziłam, zaszłam w trzecią
ciążę, rozpłakałam się, mąż nie widział powodu, by mnie pocieszać, skakał
zradości, zawsze chciałem mieć dużą rodzinę, Panie Boże, Bóg zapłać.
Karmiłam trzecie dziecko, zaszłam po raz czwarty, znowu płakałam, on
znowu się cieszył, urodziłam syna, nastąpił ostry rzut choroby, lewa noga,
ręka bez władzy, łatwiej mi było jeździć na rowerze, niż chodzić, przyszły
kolejne kłopoty, najmłodszy syn stracił oddech, stracił przytomność, Panie
Boże, weź sobie te moje nogi, zabierz mi wszystko, co mam, ale moje
dziecko musi żyć, powiedzieli, że epilepsja, dali lekarstwa, EEG głowy
wyszło OK, powiedzieli, że wygląda na wyleczone.
Zapisałam starszą córkę do szkoły baletowej, niech tańczy, pomyślałam,
mąż zapytał, czy balet jest jej potrzebny do zbawienia, uznaliśmy, że nie.
Mąż nie skończył studiów, ale jest zdolny, daje korepetycje
z matematyki, od rana do nocy, jak powiedziałam wcześniej, ja też
uczyłam, w szkole, coraz gorzej się czułam, wybrałam nieznajomego
księdza, żeby nie było, że po znajomości coś zPanem Bogiem załatwiam,
przyklękłam ztrudem, spowiadam się po raz ostatni, nie mogę być znowu
ciąży, w piątej, proszę księdza, będę brała tabletki, mężowi słowa nie
powiem, on nigdy by się na to nie zgodził, on by mówił, Bogu nie ufasz, ale
ksiądz się zgodził, nie dla swojej wygody chce pani brać te środki, nie dla
przyjemności, tylko ze wskazania lekarskiego, ja pani rozgrzeszenie dam.
Wzięłam tabletki, paliły mnie od środka, którejś niedzieli nie
przystąpiłam do komunii świętej, mąż się zdziwił, wtedy jeszcze
chodziliśmy razem do jezuitów, pokazał księdza wkonfesjonale, spowiadaj
się natychmiast, ksiądz wkonfesjonale powiedział choroba chorobą, pani
musi wrócić do metod naturalnych, poszłam się spowiadać jeszcze raz do
naszej parafii, wybrałam proboszcza, aniech tam, zna mnie, może będzie
bardziej wyrozumiały, posłuchał, wstał izaprosił mnie do zakrystii, by tam
o moim życiu intymnym porozmawiać, nie chcę, by wiązała mnie
tajemnica spowiedzi, tłumaczył mi, będę się chciał poradzić, pani sprawa
jest skomplikowana.
Moi rodzice nie gorliwymi katolikami, niedzielna msza święta,
spowiedź wielkanocna i tyle, to mąż mnie uczył, jak wierzyć, jemu
zawdzięczam moją miłość do Pana Boga, od męża wiem, co dobre, co złe,
no iod księży.
Przed Bożym Narodzeniem wezwał mnie proboszcz, zgłębiłem pani
problem, radziłem się, nie może pani brać tych tabletek, choroba pani nie
usprawiedliwia, no dobra, pomyślałam, ma proboszcz rację, pacierz
poranny, termometr, trzy podwyższone temperatury, kończą się dni
płodne, mąż już czekał gotowy, ja czekałam na okres, nie przychodził,
poszłam do Matki Boskiej Dobrego Macierzyństwa, mamy tutaj
niedaleko, modliłam się żarliwie, spraw, żeby to nie było to, boję się,
zrozum, pięcioro dzieci to nie to samo co boskie, jedno, na dodatek
niepokalanie poczęte, no postaw się na moim miejscu, przepraszam,
wiem, wybacz, ale miej litość, w Twoich czasach nie było takich chorób,
tabletek też nie było, takich dylematów nie było.
Ale jak mi każesz wypić ten kielich, ja go wypiję.
Byłam pyszna, przekonana, że Pan Bóg mi tego oszczędzi, że Matka
Boska Dobrego Macierzyństwa jakoś mi to uNiego załatwi, powiedziała do
mnie, wracaj do domu iokres zaraz do ciebie wróci, zadzwoniła koleżanka,
zapytała, ijak, powiedziałam, słuchaj, nie będę kupowała tego testu, skoro
Matka Boska mi oświadczyła, że nie jestem w ciąży, to nie ma sensu
pieniędzy waptece wydawać.
Mijał kolejny dzień, Panie Boże, ufam Ci, ale test muszę zrobić, wyszły
dwie kreseczki, akurat któreś dziecko wróciło ze szkoły, aja chodziłam po
domu, wtedy jeszcze chodziłam, płakałam, dwie kreseczki, powtarzałam,
dwie kreseczki, na drugi dzień zadzwoniła koleżanka, już teraz takie
metody, dziwiła się, że z testu wiesz, czy urodzisz bliźniaki, naprawdę
super, gratuluję, co ty mówisz, skąd ci to przyszło do głowy, twój starszy
syn przyszedł do szkoły iopowiadał kolegom, że mama urodzi bliźniaki,
słuchaj, krzyczałam na syna, nie opowiada się wszkole takich głupot, to nie
jest sprawa dla twoich kolegów, no i dwie kreseczki wcale nie znaczą
bliźniaków, mąż był szczęśliwy, zawsze chciałem mieć piątkę dzieci, mój
plan się spełni, w piątym miesiącu zrobiłam USG, doktor był
niepocieszony, ta pani choroba, będzie pani miała bliźniaki, cudownie,
mąż na to, szóste dostałem gratis!
Urodziłam i przestałam chodzić, niczego nie żałuję, za każde dziecko
oddałabym życie, nie będę się zastanawiać, co by było, gdybym się
oszczędzała, gdybym brała te przeklęte tabletki, znów zaczęłam je brać,
jaki on jest beztroski, myślałam sobie, kiedy byliśmy blisko, na co on liczy,
czego się spodziewa, nie zawsze byłam dyspozycyjna, udawałam, że
prowadzę kalendarzyk, żeby się nie domyślił, on tych przerw nie lubił,
zresztą to było ponad moje siły, wiem, jakie obowiązki żony,
chorowałam coraz bardziej, nie chcę już, nie mogę ciągle rodzić, gdyby to
od ciebie zależało, krzyczał, mielibyśmy jedno dziecko, tak, ty każdą ciążę
opłakiwałaś, nie dotykaj mnie, powiedziałam, od tamtej pory śpimy
osobno, ta jego uczennica ma dwadzieścia jeden lat igo docenia.
On: Tak, jest zamieszany w nasze małżeństwo ktoś trzeci. Ale ja nie
szukałem tej sytuacji, proszę pana, ta sytuacja odnalazła mnie. Ja zawsze
żonie mówię prawdę, powiedziałem iotym.
Żyję w prawdzie. A prawda jest taka, że nasze małżeństwo nigdy nie
zaistniało. Nie ma go. Tak naucza Kościół. Dziecko nie jest żadnym
dowodem potwierdzającym małżeństwo. Ślub? Co to za przysięga
powzięta w kłamstwie? Jak ja się dałem nabrać. Przysięgała, że jej życie
należy do mnie, anie należało nawet przez minutę. Podarowałem jej swoje,
nie chciała go ani przez chwilę.
To, co człowiek może dać drugiemu człowiekowi najpiękniejszego, to
dziecko. Dziecko jest nieprawdopodobnym dobrem. Gdybym miał wybrać,
czy stracić mam rękę, czy nie mieć kolejnego dziecka, wolałbym mieć
kikut.
Ona ten mój wspaniały dar za każdym razem odrzucała.
Przy każdej ciąży płakała, bo jej lekarze naopowiadali, że kolejne dziecko
zabija. Że to samobójstwo na raty. A inni lekarze, sam to słyszałem
wTVN, mówią, żeciąża tę chorobę powstrzymuje. Ikto ma rację?
Zresztą co to za choroba? Ja bym się chętnie zamienił, spędzał czas
zdziećmi, zamiast pracować od świtu do nocy. Ona nawet tego nie robi, bo
dwa razy dziennie lata do kościoła. Dla koleżanek przez telefon ma czas,
adla dzieci nie. One stoją przed drzwiami, czekają na mnie ipłaczą, że nie
chcą już mieszkać zmamą. Dlaczego? Bo mama kłamie!
Powinno się coś zdarzyć, powinna wstać, wyzdrowieć. Wtedy
zobaczyłaby, wjakim komforcie żyła, kiedy była chora.
Ona: Dlaczego ja się w nim wtedy zakochałam, mieszkaliśmy
w akademiku, robiłyśmy z koleżankami kisiel w kuchni, on przychodził
igrał nam na gitarze, jego współlokator podobał mi się bardziej, ale miał
już dziewczynę, co było robić, miałam słabość do chłopaków z gitarą,
pomyślałam, może być, on nie od razu się we mnie zakochał, spotykaliśmy
się często, coraz częściej, ta gitara mnie zwiodła, zaszłam w ciążę,
urodziłam iobroniłam magisterkę, życie mu zmarnowałam, trafił na mnie,
wszystko mu się posypało, nie jestem żadną ofiarą, jestem sprawcą tych
wszystkich złych rzeczy, które od samego początku spotykają moją
rodzinę, to mi na koniec zostanie pokazane, tak Pan Bóg mnie może
osądzi, ja to przyjmę zpokorą, Bóg zawsze ma rację.
Mąż uważa, że dzieci powinny być z matką w domu, więc na
przedszkole najmłodszych nie daje grosza, na rachunki też nie, czynsz
opłaca nam gmina, a telefon ja, bo to ja z niego korzystam, nie on, nie
dostaję od niego na zakupy, bo zakupów nie robię, na prąd dał mi ostatnio
sto złotych, już marchewki nie obiorę, jak powiedziałam wcześniej, ani
ziemniaka, dzieci w szkole jedzą za pieniądze z opieki społecznej, mnie
przynoszą cały obiad do domu, widelca nie utrzymam, jem rękami,
wniedzielę mąż przygotowuje obiad dla całej rodziny, siadamy przy stole,
on się do mnie nie odzywa, i ja tylko do dzieci, karmi mnie syn, i po
rodzinnym obiedzie, chciałabym, aby mąż się wyprowadził, poczułabym
ulgę, niech weźmie te, które pójdą za nim, niech mają wybór, ciekawe, jak
szybko do mnie wrócą, on odmawia.
Siedzę kiedyś na wózku, tutaj przed blokiem, rozmawiam zkoleżanką,
podjeżdża policja, pytają omęża, gdzie jest, kłamię, że nie wiem, choć on
siedzi w domu, ale właśnie wychodzi z klatki wprost na dzielnicowego,
zabierają go, wraca po dwóch godzinach, pytam, co się stało, wiesz, mówi
do mnie, araczej do koleżanki, bo ze mną nie rozmawia, jechałem wczoraj
rowerem, pomyślałem, to wszystko nie ma sensu, iwjechałem wprost pod
rozpędzony samochód, czułam, że to przeze mnie, że jestem temu winna,
dzieci się śmiały, bo nie miał żadnych obrażeń, mój mąż mówi prawdę,
nigdy mnie nie okłamał, ale to samobójstwo rzeczywiście grubymi nićmi
szył, oco chodziło dzielnicowemu, nie wiem, może oto zamykanie dzieci
wpiwnicy, on ich nie bije, ale jak nie posprzątają, aon lubi czystość, wtedy
zamyka je wpiwnicy, czasem opółnocy je złóżek wyrywa, bo opółnocy
wraca zpracy dopiero, nieporządek, ubierać się ido ciemnej piwnicy, one
się boją ojca.
Nie chciałabym być dla dzieci ciężarem, przeszkadzać im w dalszym
życiu, one są takie biedne, coraz większe, nie lubią mnie, mają coraz więcej
siły, syn mnie ostatnio popchnął, wylądowałam na komputerze,
chciałabym to zostawić, czasem myślę oinnym zakończeniu, niż jest mi
zaplanowane, zaraz z tych złych myśli się spowiadam, przed każdą
spowiedzią idę do męża igo przepraszam za wszystkie złe rzeczy, które
mu uczyniłam, bez tego mój sakrament pokuty byłby nieważny, mąż nigdy
moich przeprosin nie odrzuca, tak będzie i tym razem, przed Bożym
Narodzeniem.
Boże Narodzenie, zły czas, zjemy wigilię razem, bez opłatka, bez
rozmowy, on na drugi dzień zabierze dzieci do teściów, ja z nimi nie
pojadę, on sobie tego nie życzy, teściowie nie zadzwonią, nie zapytają, co
ze mną, nie mam pretensji do Pana Boga, jak mogłabym, jestem wdzięczna
za to, co mam, za moją chorobę przede wszystkim, kim byłabym bez niej,
zapracowaną matką z szóstką dzieci, może już z ósemką, kto wie, i nie
miałabym czasu dla Pana Boga, na codzienną mszę, a tak jestem blisko
Niego, dziękuję Ci, Boże, bo myślę, że wiesz, co robisz, ufam Ci iwierzę, że
wszystko się dobrze skończy, mój mąż nie będzie żył w grzechu
śmiertelnym, to jest dla niego dramat, wielkie cierpienie, ani tygodnia mi
nie pozwolił przeżyć bez Najświętszego Sakramentu, a teraz sam nie
przystępuje do komunii, bardzo się boję tych słów wBiblii, tylko nieliczni
będą zbawieni, boję się piekła, boję się szatana wdomu moim, on wszystko
tutaj nakręca, ja wchodzę znim wdyskusję, apowinnam jedynie krzyczeć,
odejdź, precz, precz, ale itak ostatnie słowo należy nie do diabła, tylko do
Boga, mój mąż wyjdzie z grzechu, Bóg nas ocali, jest wszechmogący, to
będzie prawdziwy cud Jana Pawła, prawdziwe uzdrowienie mojej rodziny,
Jezu cichy i pokornego serca, uczyń serce moje według serca Twego,
czekam cierpliwie.
Skończy się zły czas, mąż do mnie wróci, proszę pana, nie myślałam
o tym, głupia jestem, jesteśmy młodzi, kolejna ciąża, myślę sobie, Panie
Boże, nie jesteś przecież tak wyrachowany, będę stosowała znowu metody
naturalne, człowiek dostaje od Ciebie tyle, ile jest wstanie udźwignąć, nie
więcej, kalendarzyk nic nie jest wart, lekarz powiedział mi ostatnio, żebym
uważała, bo urodzę dziecko kalekie iumrę, no dobra, przeceniasz mnie,
Boże, ale pozwól mi chociaż tak Tobie zaufać, abym z radością przyjęła
kolejne życie, pozwól mi zaufać prawdziwie, jak ufa mój mąż, ja nie ufam,
Panie, ja nie ufam, dziecko bez rączek, może ślepe, dobrze, jeśli taka będzie
wola Twoja, powinnam zaufać, wiara przenosi góry, takiej wiary mi trzeba,
Święty Piotr szedł po wodzie, dopóki nie zwątpił, ija się staram żyć bez
wątpliwości, za cud uzdrowienia mojej rodziny niech będzie itaka cena,
bez nóżek, może głuche, spraw, abym Cię nie zawiodła, Boże, niech cud się
stanie, Bóg zapłać.
On: Nie wyprowadzę się, bo tutaj mieszkają moje dzieci.
Ona: Jakie zadałabym mężowi pytanie, gdyby ze mną rozmawiał,
wszystko onim wiem, nie mam do niego żadnych pytań.
On: Jaką widzę przyszłość? Tutaj? Żadnej. Świat był zaplanowany, nie
wyszedł.
Wściekły pies
Dzisiaj, drodzy bracia isiostry, obchodzimy Światowy Dzień Chorego.
W siedemdziesiątą piątą rocznicę objawień fatimskich i w jedenastą
rocznicę zamachu na swoje życie dzień ten ustanowił nasz umiłowany Jan
Paweł II. Nasz wielki Papież Polak, który wiedział, co to ból.
Dziś myślimy o człowieku, który cierpi. Być może macie wokół siebie
kogoś, kto ciężko choruje; kto nie może tu być dzisiaj znami. Ale przy
nim teraz wasze myśli. Może też pytanie, wyrzut sumienia: czy przy moim
cierpiącym jestem tak często, jak on tego potrzebuje? Czy jestem na co
dzień? Czy mu pomagam? Wspieram go? Czy mu towarzyszę? A może
onim zapominam? Może go unikam? Może jego rany, owrzodzenia, guzy
zbyt odrażające? Może zbyt brzydko pachną? Może nasz chory śmierdzi
ropą? Wymiocinami? Uryną? Kałem? A może zwykłą starością? Jego
cierpienie jest dla mnie zbyt trudne do udźwignięcia? Odwracam głowę?
Dzisiejsza moja homilia będzie z pewnością dla wielu nie do
udźwignięcia. A już na pewno nie dla dzieci. To jest homilia tylko dla
dorosłych. Proszę, żeby dzieci teraz wyszły. Moi uczniowie również.
Cokolwiek o mnie później usłyszycie, spróbujcie w ciszy się za mnie
pomodlić.
Ciężko mi dzisiaj stać przed wami. Znacie mnie jako otwartego,
uśmiechniętego, nowoczesnego kapłana. Nie chodzę z wysoko
podniesioną głową. Nie buduję wokół siebie żadnych barier. Nie noszę
sutanny, kiedy to nie jest potrzebne, ani koloratki. Dobrze się czuję
w dżinsach, w koszulce, w czapce z daszkiem. Jeżdżę na rowerze,
tańczyłem zwami na niejednym weselu. Razem zwami organizuję pomoc
dla potrzebujących. Staram się służyć bliźnim, jak tylko potrafię. Bo tak
widzę rolę kapłana: być zludźmi idla ludzi. Wiem, że wszystko jest między
nami wporządku.
Poza jednym.
Idlatego tak ciężko mi dzisiaj patrzeć wam woczy.
Co to za ciężar wobec ciężaru hostii! Muszę dźwigać razem ztamtymi
obrazami. One wracają do mnie jak film, przewijają się. Widzę je
szczególnie wtedy, gdy biorę ciało Chrystusa wdłonie, kiedy je podnoszę,
kiedy mówię: bierzcie ijedzcie. Hostia jest coraz cięższa, aobrazy nie chcą
mnie opuścić. Przeciwnie, nasilają się, widzę je: spocone torsy, bicepsy,
płaskie brzuchy, mocne uda, ale mówię dalej: to jest ciało moje, które za
was iza wielu będzie wydane.
Chcę wam powiedzieć prawdę itylko prawdę: zbłądziłem. Ale nie jestem
gejem, który uważa, że trzeba organizować te wszystkie parady, nosić
tęczowe chorągwie, pozwalać dwóm mężczyznom na małżeństwo i na
adopcję dzieci. Ztym się nie zgadzam. Zgadzam się raczej ztymi, którzy
twierdzą, że walka przeciwko tak zwanej dyskryminacji mniejszości
seksualnych jest ukrytą, lecz jakże nachalną promocją homoseksualizmu.
Promocją zaburzenia. To podstępne kontestowanie wartości, z których
wyrasta nasza cywilizacja. A wyrasta z chrześcijaństwa i z prawa
naturalnego. Natura wyraźnie uczy nas, że tylko związek pomiędzy
kobietą i mężczyzną ma sens. Homoseksualizm jest pomyłką natury,
wybrykiem, może błędem wewolucji. Choć nie znaleziono genu, który za
homoseksualizm odpowiada.
Tych, którzy krzyczą ohomofobii, prawda woczy kole.
Kole imnie. Ija jestem zaburzony.
Niektórzy mówią, że od homoseksualizmu do pedofilii droga niedaleka.
Nie wydaje mi się. Ja na chłopców nie patrzę. Mnie chłopcy nie interesują.
Mnie się podobają dojrzali mężczyźni, śniadzi, wysocy, mocni. Ich
szukam, ich potrzebuję.
Ito jest mała część prawdy, na początek.
Rozumiem, że dla niektórych zbyt przerażająca.
Kapłan mówi od ołtarza otorsach, bicepsach, udach.
Adlaczego ma nie mówić?
One nie istnieją?! Nie ma ich?
Są! Nawet tutaj, drodzy bracia i siostry, w świątyni, przed
tabernakulum. Spójrzcie po sobie i po obrazach tu na ścianach. Chyba
żadne odzienie nie sprawi, że będziemy wątpić wto, co stworzył nasz Bóg
Ojciec.
A te szmery, które słyszę, to chyba nie żarty? To złorzeczenia?
Przekleństwa? Dlaczego mówicie je po cichu? Bo powierzyliście mi wasze
winy? Wasze wstydliwe słabości, zdrady, świństwa, podłości, złodziejstwa?
Nikomu o nich nie powiem. Nie tylko dlatego, że chroni was tajemnica
spowiedzi. Nie macie powodu do żadnych obaw. Ani oto, co tutaj, ani oto,
co tamwKrólestwie Niebieskim. Jeśli za swe grzechy szczerze żałujecie,
jeśli chcecie się poprawić, Bóg wam wszystko odpuszcza. Bóg jest dobry,
jest miłosierny.
Odkąd pamiętam, zawsze byłem wkościele. Nie na podwórku, boisku,
basenie, nie. Tylko wszkole iwkościele. Lubiłem zapach kadzidła izapach
wody kolońskiej, którą spryskiwali się młodzi księża. Mój ojciec żadnych
zapachów nie używał, kąpał się nie za często i nie za często zwracał na
mnie uwagę. Nie pił, nie bił, nie dotykał. Pracował idawał mi kieszonkowe.
Matka też pracowała, ale za oceanem. Wyjechała, kiedy miałem pięć lat,
skończyła się jej wiza, została nielegalnie i jest tam do dzisiaj. Nie
widziałem jej od dwudziestu ośmiu lat. Ona nie może stamtąd wyjechać,
bo drugi raz jej nie wpuszczą. Ja nie mogę dostać wizy, by odwiedzić.
Zresztą nie wiem, czy chcę. Ona dzwoni czasem, mówi do mnie: Ilove you.
Ikaże sobie przysłać aktualne zdjęcia. Wysyłam. Wtedy dzwoni zpłaczem,
że jestem still beautiful.
Po raz pierwszy poczułem, że pragnę bliskości mężczyzny, kiedy miałem
dwanaście, może trzynaście lat. Zrozumiałem, kim jestem, gdy miałem
szesnaście. Poczułem strach. Nie było zkim otym porozmawiać.
Z ojcem? On miał nową kobietę, nowe dzieci. Zresztą kto by z ojcem
otym mówił? Żeby mnie zabił?
Zmatką? Przez ocean?
Znauczycielką? Wtym kraju?
Zkolegą? Jeszcze gorzej.
Z moim ulubionym księdzem? Był wysoki, szczupły, nosił krótkie, po
żołniersku obcięte blond włosy, mówił niespiesznie, niskim głosem.
Akiedy się ze mną witał, mocno ściskał mi dłoń. Grał na gitarze, chodził
znami wlecie po górach, organizował pomoc dla jakichś pogorzelców ija
mu w tym pomagałem. Nie mogłem go zawieść. Powiedziałem mu, że
szczerze kocham Chrystusa ichcę iść do seminarium. Tak się ucieszył, że
aż mnie przytulił. Zesztywniałem cały jak deska, jakbym się bał poczuć jego
ciepło. Pamiętam tamtą chwilę do dziś.
Jego oddech.
Odsunął swoją głowę od mojej, opuszkami palców przejechał mi nad
górną wargą, delikatnie, powoli, i powiedział: jeszcze rok i prawdziwy
mężczyzna nam urośnie.
Potem złapał mnie za ramiona, odwrócił tyłem do siebie, delikatnie
klepnął po plecach izaśmiał się: no, do ojca biegnij, bo już późno!
Gdybym poszedł na psychoterapię, może przez dwa lata doszlibyśmy
zterapeutą do wniosków, które nie przynoszą ulgi, ale są ważne: awięc nie
byłem mężczyzną. Miałem nim się stać dopiero za rok. Jeszcze nie
atrakcyjny, jeszcze nie mężczyzna.
Odsunął mnie od siebie.
Rok dla chłopaka to era.
Po roku nie było go już wnaszej parafii. Pojechał do Afryki pracować
zchorymi na AIDS.
Byłem zupełnie sam zmoim pragnieniem męskiego dotyku.
Ale nie pamiętam pierwszego seksu. To znaczy nie wiem, który był
pierwszy. Chyba już wseminarium.
Nie wiem, czy czułem powołanie. Nie wiem, co to jest powołanie. Że Pan
Bóg przychodzi do młodego człowieka i mówi mu: pójdź za mną?
Niektórzy podobno słyszą Jego głos. Ja żadnego głosu nie słyszałem, ale
byłem pewny, że tak ma wyglądać moja droga. Wten sposób pragnąłem
służyć Jezusowi. Pragnąłem być jak najbliżej Niego.
Można znaleźć setkę cytatów z Pisma, które wprost będą mówiły, jak
należy kochać Jezusa.
Ja kocham Go jak mamę itatę.
Wiem, że jest zawsze przy mnie inie da mi zrobić krzywdy.
Że się mną opiekuje, jak każdy rodzic powinien się dzieckiem
opiekować.
Jestem dzieckiem Jezusa.
Ale tak jak nie zawsze słuchałem mamy itaty, tak inie zawsze robię to,
co się podoba Jezusowi.
Czasami myślę, że wykreowaliśmy nieludzki obraz Stwórcy. Daleki od
życia, od człowieka. Na szczęście w ostatnich latach inaczej zaczynamy
wNiego wierzyć. Wierzymy wBoga miłosiernego. Tego, który wybacza.
Sprawia mi to radość nie dlatego, że mogę teraz śmiało grzeszyć,
wnadziei, że Pan Bóg itak mi wszystko daruje. Raczej cieszę się, że wswej
tajemnicy staje się On bardziej ojcowski czy matczyny. Ciepły, bliski,
kochający.
Wseminarium nikt tak oBogu nie mówi.
Wseminarium opiekunowie formują osobowość przyszłych kapłanów.
Tak to się nazywa. Ale jest odwrotnieoni osobowość młodych mężczyzn
deformują. Uczą wyrzekania się przyjemności. Powołują się przy tym na
Jezusa, który powiedział, że kto chce iść za Nim, musi się zaprzeć samego
siebie. Ale czy to znaczy, że trzeba pozbyć się samego siebie? Wyrzec?
Nigdy nikt nie udzielił mi sensownej odpowiedzi. Po co takie rzeczy
klerykowi wyjaśniać?
Co wieczór, po dziesiątej, księża opiekunowie wchodzili do kleryków bez
żadnego pukania i kazali nam gasić światło. Lulu, paciorek i spać,
oczywiście zrączkami na kołderce. Miałem dwadzieścia jeden lat iktoś mi
mówił, kiedy mam zamykać oczy, kiedy otwierać. Kiedy wstawać, golić się,
myć, jeść, pić, kiedy uczyć się, wychodzić do miasta (iwczymjedynie
wczarnym lub granatowym!), kiedy mam zamknąć dziób ido końca dnia
już go nie otworzyć. Silentium sacrumzawsze po dwudziestej pierwszej
czas skupienia. Wseminarium nie ma kreatywności, twórczego myślenia,
rozwoju. Żadnych rozmów otym, co wśród wiernych budzi kontrowersje:
aborcja, eutanazja, homoseksualizm, klonowanie. Askąd! Nie wolno mieć
nawet komórki, nie wolno komputera. Jest trening przystosowania.
Udawania. Udawanie ma być drugą naturą kapłana. Masz być taki jak
reszta księży. Jakimi chcą nas widzieć wierni.
Któregoś razu zamiast w odwiedziny do ojca pojechałem do Berlina.
Wcześniej odnalazłem adresy odpowiednich klubów. To było odkrycie, to
był kosmos, tyle męskich ciał nagich zupełnie. Byłem ładnym chłopcem,
still beautiful, immer noch schön, więc miałem powodzenie. Może raczej
powinienem nazywać sprawy po imieniu: miałem superbranie!
Iwróciłem do seminarium, wchłód, zimno, odtrącenie.
Dlaczego? Czy wnaszym Kościele brakuje miłości bliźniego?
Młody człowiek, wbity w twardy system reguł, idzie z seminarium do
parafii iwidzi, że wszystko, czego go uczono, jest dalekie od życia. Jakie
silentium sacrum? Komputer, interia.pl, czateria, gay. Tysiąc gejów online.
Jak wyglądasz? Ile masz lat?
24/188/80/19.
Całkiem nieźle. Ja 26/180/78/17, szatyn, owłosiony. ATy?
Ja gładki, tylko nogi trochę. Co lubisz?
Różne rzeczy. Jesteś pasywny czy aktywny?
Lubisz real czy walisz konia? Daj mi foto itel.
Młody ksiądz jest podekscytowany, ale izalękniony. Szybko wylogowuje
się zczata, ucieka przed żądaniem wirtualnego rozmówcy. Bo mu wstyd.
Moi koledzy też lubią rozmowy online: interia.pl, czateria, randki.
Kochanie, myszkę masz wygoloną?
Oczywiście, ale zostawiłam wąski paseczek.
Cudownie! Aczy jest już wilgotna?
Oczywiście, czeka na ciebie, Kocurku.
No to włącz kamerkę ipośliń paluszek.
Teraz nie mogę, bo mąż siedzi niedaleko.
Oj, to niedobrze. Moja żonka wpracy. Więc mam luz.
Niedobry Kocurek! Bawisz się już swoją armatą?
Ale itacy księża, którzy wogóle nie mają wpokoju komputera itylko
się modlą. Takich jest większość, drodzy bracia isiostry, bez wątpienia.
Na początku młody ksiądz boi się nocą wyjść zplebanii. Wdrukowano
mu wgłowę obraz Boga, który za dobre wynagradza, aza złe karze. Azłem
jest puszka piwa. I Bóg widzi. Babcia mi zawsze powtarzała: bądź
grzeczny, bo Pan Bóg cię widzi.
Wielki Brat, podglądacz, policjant, lustrator, sędzia.
Taki obraz Boga jest katastrofalny dla rozwoju człowieka, dla jego
wolności. Wolność zresztąto też wynosimy zseminariumjest czymś
podejrzanym.
Wierzyłem, że kapłaństwo ochroni mnie przed moim
homoseksualizmem.
Ale pomyliłem się, drodzy bracia isiostry.
Jeśli jeszcze mogę tak do was mówić.
Interia.pl, czateria, gay. Tysiąc stu gejów online.
Będę czekał przy stacji benzynowej za pół godziny.
Super. Będziesz wykąpany czy weźmiemy prysznic razem?
Lubię zabawę pod prysznicem.
OK, zrobię ci to pod prysznicem. Czekam wczarnym saabie.
OK, zaraz wychodzę.
Wielu księży wierzyło, że kapłaństwo ochroni ich przed pragnieniami.
Wielu się pomyliło.
Wystarczy obserwować konfesjonały. My, księża homoseksualni,
mężczyzn spowiadamy dłużej.
To, co mówią kobiety, nie jest tak interesujące. Chyba że mówią oswoich
erotycznych snach zmężami na pierwszym planie. Pytał Święty Augustyn:
czyż ręka Twoja, Boże wszechmogący, nie jest dostatecznie potężna, aby
uleczyć wszystkie słabości mojej duszy? Aby obfitszym darem łaski zgasić
zmysłowe skłonności, także wmoich snach? Żaden senmoi kochani
nawet najbardziej wstydliwy, grzechem być nie może. Sny poza naszą
wolą, zawsze niewinne. Bóg nie będzie znich nikogo rozliczał. Snów nam
nie będzie pamiętał, tak jak imy ich nie pamiętamy. Nie spowiadajcie się
ze swych marzeń sennych, bo szkoda czasu. Tylko pobudzacie seksualne
fantazje spowiedników, zresztą także tych heteroseksualnych.
W telewizji mówili o biskupie, który molestował kleryków, ale to
wtelewizji, gdzieś daleko. Zresztą może przesadzali, jak to dziennikarze.
Lepiej nie zadawać sobie pytania, czy iblisko nas jest homoseksualny
ksiądz.
Jest!
Interia.pl, czateria, gay, tysiąc dwustu gejów online.
29/178/76/20, brunet. Czekam pod bankiem PKO.
Ciekawość narasta, jest podniecenie, lęk. Jest seks.
Apotem przychodzi pustka. Smutek.
Mówicie: dość? Po co wsprawę tak głęboko wnikać? Czemu miałoby to
służyć?
Prawdzie!
Wy wolicie z pedałów szydzić, żartować z nich. Sam czasem
żartowałem, żeby nikt nie pomyślał, że ija jestem.
Często śni mi się pies, jest agresywny, pianę toczy zpyska, warczy. Ale
mnie nie gryzie. Rzuci się, kiedy zrobię krok. Więc stoję bez ruchu, bez
oddechu. Udaję, że mnie nie ma, że nie istnieję. Nie przełykam śliny. Apies
patrzy iczeka.
Dziś obchodzimy Światowy Dzień Chorego. Mówimy o cierpieniu,
oodchodzeniu do domu Ojca. Czy wiecie, że umrzecie? Mam trzydzieści
trzy lata i wiem: umrę. Ale pojąłem to całkiem niedawno. Bo kiedy
zdawałem maturę, nie wiedziałem. Kiedy kończyłem seminarium nie
wiedziałem. Odprawiłem po raz pierwszy Eucharystię i po raz setny
iwciąż nie wiedziałem. Choć Chrystus umarł na krzyżu iza mnie, choć
głęboko wto wierzęnie wiedziałem. Śmierć, która jest elementem życia,
wmoim życiu nie istniała.
Człowiek młody, dziecko nawet, zdaje sobie sprawę, że każde życie ma
kres. Ale jegonie. Śmierć dotyczy innych, jakichś chorych, starych. Ale
jego– nie. On na tym świecie będzie żył wiecznie.
Starsi spośród nas wiedzą, że to nie jest pycha. Świadomość zbliżającej
się śmierci przychodzi w różnym wieku. Dopóki człowiek jest zdrowy,
dopóki żyją wszyscy ci, których kochatej świadomości nie ma. Idobrze.
To pozwala nam dojrzewać, uczyć się, pracować, rodzić dzieci, pokonywać
trudności icieszyć się tym, co nas otacza.
Świadomość śmierci wnas, chrześcijanach, nie powinna budzić żadnej
trwogi. Śmierć jest jedynie przejściem przez bramę, za którą czeka
radosne spotkanie zBogiem Ojcem. Radosne, bo wierzymy, że miłosierny
Pan wybaczy nam wszystkie winy.
To dlaczego śmierć budzi wnas strach?
Mam trzydzieści trzy lata idopiero teraz pojąłem, że umrę. Nie patrzcie
tak, jeszcze nie umieram. Może dożyję sędziwego wieku, choć wątpię.
Chciałem jak najdłużej służyć Bogu jako kapłan. I wam, drodzy bracia
isiostry. Ale po tym, co wam powiedziałem, już nie mogę. Tym bardziej że
muszę wam powiedzieć więcej. Jaka cisza, żadnego kaszlu, szmeru.
Akościół pełny. Jezu, zmiłuj się nade mną.
Bóg zsyła mi zadanie, sprawdzian, trudny egzamin. Jestem zakażony
wirusem HIV.
Kiedy człowiek odbiera pozytywny wynik testu wszystko się
zatrzymuje. Nie ma żadnego jutra, żadnego za tydzień, życie staje bez
ruchu, jest koniec. Ale myśli pod czaszką szaleją: jaki koniec? Kiedy? Gdzie?
Kogo okońcu należy uprzedzić? Komu otym powiedzieć? Kto się otym
dowie? To jest we mnie, jak robactwo, rozmnaża się, pleni, pożera od
środka.
Człowiek bierze prysznic. Woda leje się silnym strumieniem, parzy
skórę, ale tego nie zmywa. Strach miesza się w głowie z żalem, potem
zwściekłością, odbiera rozum: pewnie witaminy, które co rano łykam przy
śniadaniu, zafałszowały wynik testu. Witaminy mogą zmienić wyniki, to
oczywiste. Test trzeba powtórzyć!
Ale po co?
Resztki świadomości zabierają nadzieję: test, zanim zakażony otrzyma
wynik, jest powtarzany co najmniej dwa razy. Zdwóch próbek krwi. Nie
ma szans na pomyłkę, nie ma szans na nic. Spokój bezpowrotnie odchodzi
do przeszłości. Uśmiech również. Niebawem przyjdzie uśmiech
wyreżyserowany, żeby nikt się nie domyślił, dopóki ciało nie zdradzi
objawów. Pojawia się napięcie, sadowi się gdzieś za mostkiem istamtąd
będzie, nie raz, nie dwa, telepać całym ciałem. Albo delikatnie kłuć. Albo
zabierać ślinę z gardła. Albo tylko zmiękczać nogi. Wtedy trzeba będzie
usiąść gdzieś na ławce wparku, otrzeć pot zczoła iczekać, przejdzie.
Nie przejdzie. Napięcie staje się przyszłością, będzie non stop, do końca.
Ale pierwszego dnia człowiek o tym nie myśli. Chce zasnąć od razu, na
wieki wieków.
AOn każe mi żyć!
Bo na to się już nie umiera. Z tym się teraz żyje. Dwadzieścia lat,
czterdzieści, do starości, jak dobrze pójdzie. tabletki, coraz
nowocześniejsze, bardziej skuteczne. Dziś lekarze mówią, że zakażenie to
choroba przewlekła. Jak wiele innych. Nie leczysz sięumierasz. Leczysz
siężyjesz. Ale wy swoje wiecie? Wy mnie już wmyślach wsadzacie do
trumny, już chowacie? Łopaty, ziemia? Pchają się wam do głów stereotypy,
gotowe schematy, matryce, już zajmują ustalone z góry pozycje, już
gotowymi argumentami do oceny, sądu, skazania?
Pedał– wiadomo– to AIDS. Zasłużył– to ma.
Kara boska!
Od Jezusa? Którego kocham jak mamę itatę? Który się mną opiekuje?
Wy znacie odpowiedź?
Nie trzeba się nad nim litować? Ale palcem pokazać– czemu nie? Napluć
wtwarzbardzo chętnie? Zamknąć przed nim drzwijakżeby inaczej. Bo
HIV jest w naszym kraju piętnem, niewidzialną szkarłatną literą,
dowodem rozwiązłego życia, dowodem zła. Bo jest chorobą złapaną przez
seks. Aseks jest czymś podejrzanym.
A temu, co podejrzane, warto się z uwagą przyglądać. Seks innych to
przecież moja sprawa. Będę oceniał, sądził, brzydził się. Brzydzisz się, to
dlaczego dupy innych tak cię obchodzą? Jakże skwapliwie ludzie badają
cudze życie pisze Święty Augustyn a jak opieszale zabierają się do
naprawiania swojego. Dlaczego ocenianie innych, sądzenie ich, tak ci jest,
człowieku, potrzebne? Cóż warte byłoby twoje życie, gdybyś nie osądzał
innych?
Wy, dobrzy katolicy, patrząc na człowieka zpiętnem, myślicie osobie:
jesteśmy od niego lepsi, poukładani, moralni, uczciwi, czyści. My, dobre
żony, kochający mężowie, troskliwe matki, ojcowie wszyscy gotowi
jesteśmy na zbawienie. Panie Jezu, bierz nas prosto do nieba! Hurtem nas
weź!
Atamten jest ubrudzony, skalany, potępiony. Jego strąć do piekieł!
Może itak. Trzeba stanąć po stronie dobra.
Trzeba mnie osądzić.
Może według najłatwiejszego kodeksu: to białe, to czarne, to dobre, to
złe, to moralne, ato grzech śmiertelny! Najłatwiej byłoby tak: znaleźć na
dziedzińcu kościoła kamień iczekać tam na mnie. To byłoby moralne. Ija
bym to zniósł. Bo zasłużyłem.
Ale nie kamienia w waszych dłoniach się lękam. Wstydzę się, że was
gorszę. I boję się tego. Że mnie słuchacie i myślicie: wszystko, w co
wierzyliśmy, nie ma żadnego sensu. Kościół jest bez sensu iPan Bóg jest
bez sensu. Aprzecież to nieprawda.
Igrzesznik wKościele, nawet jeśli jest księdzem, swój wielki sens ma.
Imoje cierpienie też.
Pytam Boga: dlaczego mnie powołałeś?
Wiedziałeś, że nie wytrzymam, że będę jeździł do Berlina, do Londynu,
Paryża. Będę uciekał przed pustką, wktórej Ciebie nie ma, Boże. Że tam za
pieniądze zintencji mszalnych kupię bilet do pedalskiej sauny, raz, drugi,
pięćdziesiąty, że podniecony rozbiorę się w szatni, że spojrzę na
eleganckiego biznesmena wgarniturze, który być może wpadł tu między
pracą ażoną czekającą zobiadem, że wezmę szybko prysznic, tam przyjrzę
się szczupłemu studentowi o skandynawskich włosach i niebieskich
oczach, że owinięty ręcznikiem pobiegnę między kabiny. Bo wsaunie jest
nie tylko sauna. tam licho oświetlone wąskie korytarze, labirynty,
zamykane kabinki wielkości metr na dwa i pokoje zbiorowego seksu,
jaśniejsze izupełnie ciemnedarkroomy, gdzie gromadzą się brzuchaci
faceci po pięćdziesiątce, w nadziei, że zaplącze się między nich jakieś
delikatne dwudziestoletnie ciało ida im to, na co wświetle dnia liczyć już
nie mogą. Zewsząd słychać postękiwania, jęki, westchnienia: och, ach,
jeszcze, już, mocniej, dość. Czuć zapach potu, spermy ikrocza. Wszędzie
jest ślisko, trzeba uważać, żeby się nie zabić. Kabiny się otwierają, faceci
wychodzą, mokrzy, zrelaksowani, każdy wswoją stronę, dłużej znać się nie
potrzebują, teraz idą sprzątacze, z latarkami, w gumowych butach
iwlateksowych rękawiczkach, ścierają szmatą materace obłożone skajem
ikabina gotowa do następnych obfitych orgazmów. Królestwo rozkoszy,
perwersji, wyuzdania. Każda niemal dzielnica w każdej europejskiej
metropolii ma swoją gejowską saunę, czasem opodal strzelistych gotyckich
świątyń, nikt się temu nie dziwi, nikt nie przeszkadza, nikt tego nie
zabrania. Wszystko legalnie, wstęp kilkanaście euro plus VAT imasz, co
chcesz. Znam je chyba wszystkie.
Wiedziałeś, Panie, że nie dam rady. Że braknie mi sił. Że sauny staną się
moją obsesją, że tylko dla tych chwil będę chciał żyć. Bo tam dostaję to,
czego nie dostaję nigdzie indziej. Iod nikogo.
Wiedziałeś! Iwiesz, że cały czas noszę Cię, Boże, wsercu. Także tam,
w darkroomie, w kabince ze skajowym materacykiem. Tam cierpię
najbardziej. Bo kiedy on mnie wypełnia swoim wielkim czarnym żylastym
penisem, kiedy napełnia we mnie to, co puste, kiedy jest głęboko, kiedy
posuwa mnie zsiłą elektrycznej maszyny, kiedy dobija mocno ibez litości,
kiedy już prawie wpada we mnie cały, myślę wtedy: co ja robię?! Jestem
kapłanem Jezusa Chrystusa!
Nie uciekajcie!
WBerlinie, Paryżu iLondynie, amoże iwWarszawie, też inne kluby:
dla heteroseksualnych kobiet i mężczyzn. tam licho oświetlone
korytarze, kabiny i pokoje na zbiorowy seks, zbiorowe wyuzdanie,
zbiorowy grzech. Wiem to od moich kolegów, którzy jak ja sutanny
noszą tylko wtedy, kiedy to konieczne.
Wiem, że większość księży nie łamie ślubów i żyje w celibacie. Także
większość homoseksualnych księży. Nie wszyscy spośród nich izapewne
nie wszyscy geje brudzą się wzajemnie w tych berlińskich ściekach
i paryskich rynsztokach. Większość tego nie robi. Większość gejów żyje
w stałych związkach. Wiem, bo chodzę po kolędzie. Niektóre takie pary
przyjmują mnie. Mówię im wtedy, że źle robią, żyjąc razem, że to przeciw
Pismu Świętemu. Że powinni się rozstać iżyć we wstrzemięźliwości. Oni
przekonują mnie, że dobrymi synami, praworządnymi obywatelami,
sumiennymi pracownikami, życzliwymi sąsiadami iwiernymi partnerami.
Ich związek jest pełen miłości.
Wystarczy przejrzeć ogłoszenia na portalach gejowskich: wielu
mężczyzn szuka stałego partnera, szuka miłości. Tak jak i większość
heteroseksualistów: kobiet i mężczyzn. Wszyscy szukamy miłości. My
kapłani również. Kiedy nie znajdujemy jej w Kościele, w naszej
wspólnocie, wkraczamy wobszar grzechu, zktórego ciężko się wraca.
Jestem kapłanem Jezusa Chrystusa! Mówię wam prawdę itylko prawdę.
W saunie nie wystarcza mi jeden, zmieniam kabinę, zmieniam
mężczyznę, znów jakiś nieznajomy, śniady, czarny albo Norweg, przez
następne kilka minut będzie blisko mnie tak bardzo, że już bliżej nie
można. AJezus wtedy wisi na krzyżu, krwawi za mnie, kona. Amnie używa
jakiś samiec wjakimś śmierdzącym kurwidole! Czy we mnie jest diabeł?
Wypełnia mnie całego!
Gdybym mógł ztym zerwać. Ale jestem bezsilny. Smutny, zły, wściekły.
Bo nie żyję tak, jak bym chciał żyć. Zabierz mnie stąd! Skończ moją udrękę!
Odprawianie Eucharystii jest dla mnie golgotą. Nie chcę! Nie będę!
Kiedy wsiadam do samolotu iwracam do domu, myślę sobie, że może
tym razem nie wylądujemy szczęśliwie. Że może to się skończy, zhukiem,
raz-dwa. Ale nie! Muszę żyć, muszę tęsknić za tym, co w saunie.
Nienawidzę tego, ale już kombinuję, dokąd by polecieć następnym razem.
Samobójstwo? Rozwiązałoby wszystkie problemy. Jezus nic
osamobójstwie nie mówił, samobójców nigdzie nie potępiał. Może to jest
wyjście? Ale wyjście dokąd? Do Ciebie, Boże? Nie! Ty chcesz mnie tutaj
sprawdzać, wystawiać na kolejne próby, testować moje siły.
Mieszka we mnie szatan. Ija mam się nie ugiąć?
Spowiadam się, kolega mnie spowiada. Szczerze żałuję tego, co
zrobiłem, i szczerze chcę się poprawić. Ale niedługo potem zamawiam
winternecie bilet do Amsterdamu czy do Kolonii.
Powinienem wybrać życie wczystości albo odejść zKościoła.
Jak odejść? Do kogo? Zczym?
Zmoim teologicznym wykształceniem?
Poza Kościołem jestem nikim.
IwKościele też.
Święty Paweł powiedział, że mężczyźni, którzy współżyją z innymi
mężczyznami, nie wejdą do Królestwa Niebieskiego. Co zrobisz ze mną,
Boże? Z moją hańbą? I z moją szczerą miłością do Ciebie? Co uczynisz,
kiedy stanę wreszcie przed Tobą? Czy Twoje miłosierdzie jest silniejsze od
mojego grzechu? Wierzę, Boże, że dostrzeżesz we mnie więcej niż tylko
zalęknionego pedała.
Gdyby Pan zapytał mnie jak Piotra nad Jeziorem Galilejskim:
„Szymonie, synu Jana, czy kochasz Mnie?”, odpowiedziałbym bez wahania:
„Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham”.
Nie wolno mi kochać Pana? Bo jestem skalany?
Wy znacie odpowiedź? Znacie boskie wyroki? Gdyby Bóg miał jakieś
wątpliwości, co zrobić z takim grzesznikiem jak ja, wy usłużnie
przybieglibyście zpodpowiedzią?
Czy ja czuję do was złość? Mam jakieś pretensje, żal? Krzyczę na was?
Jakbyście mi coś złego uczynili?
Aprzecież nic takiego się nie stało. Wybaczcie mi, bracia isiostry.
I dbajcie o siebie. Strzeżcie się. Czy nikt z tu zebranych nie uprawiał
seksu przedmałżeńskiego? Czy nikt nie zdradził żony, męża? Nie macie
kochanek? Kochanków? Wporadni dla zakażonych widuję piękne młode
kobiety, dobrze ubrane, wyperfumowane. Skąd one się tam biorą? Nie
wszystkie zakaziły się przecież od jednego złego czarnego Kameruńczyka.
Skąd one to mają? Przecież nie zpowietrza.
Inie zpocałunku.
Widuję w poradni różnych mężczyzn. Skąd oni to mają? Przecież nie
z tego, że podali jakiemuś zakażonemu rękę, nie z tego, że usiedli po
zakażonym na desce klozetowej.
Kiedy zdradzacie swoje żony iswoich mężów, kiedy łamiecie przysięgę
małżeńską złożoną przed Bogiem, róbcie to przynajmniej bezpiecznie.
Używajcie kondomów!
Ja nie użyłem raz. Imam. Co powinienem teraz zrobić? Co Bóg chce mi
wten sposób powiedzieć?
Nie wiem. Kupuję bilet do Paryża i biegnę do sauny. Tam, w każdej
kabinie, na wyciągnięcie ręki kondomy. Tam wszystkich uczą seks
przygodny uprawiasz na własną odpowiedzialność. Każdego, z kim to
robisz, traktuj jak zakażonego. Bez wyjątku. Wtedy masz szansę uniknąć
choroby. Stosuję się do tych zasad iwierzę, że nikomu krzywdy nie robię.
Jestem o tym przekonany. Czasem tylko nachodzą mnie myśli, że może
jednak chciałbym, by wszyscy inni też byli zakażeni, by też codziennie rano
budzili się z myślą, co jest tam. Co jest po śmierci? Czy jest tam życie
wieczne? Czy będzie Sąd? Ajeśli tam nic nie ma? Jeśli Boga nie ma, to co?
Wszystko jest jedynie drogą do kresu, końca, ciemności?
Nie mam zkim otym porozmawiać.
Następni wychodzą? Ze strachu? Słowa nie zakażają. Nic wam nie grozi.
Stójcie! Mam pytanie: czy każdy zwaszych bliskich mógłby przyjść do was
ipowiedzieć oswojej największej tajemnicy?
Oswoim AIDS?
Czy go zrozumiecie? Dacie mu wsparcie?
Czy on, albo iona, wie, że może do was ztym przyjść?
Ja nikogo takiego nie mam. Ja do was przychodzę.
Czasem się boję. Śni mi się pies, warczy, pianę toczy zpyska. Aja bez
ruchu. Zbity.
Nie potrzebuję waszej litości. Ani waszego zrozumienia. Chciałbym
tylko, żebyście pozwolili mi być między wami.
Jestem sam. Pies patrzy iczeka.
Szkoda mi czasu na sen.
Bo chcę coś robić, żyć. Amuszę siedzieć na kiblu.
W pierwszym okresie po zakażeniu nie bierze się żadnych leków.
Powoli, miesiąc po miesiącu, spada liczba komórek odpowiedzialnych za
odporność organizmu. To spadanie może trwać dwa lata, a może
piętnaście, nie ma reguły. Wtym czasie zakażony czuje się dobrze.
Lekarze kontrolują, czy wkrwi pacjenta wciąż jest wystarczająca liczba
komórek odpornościowych. Kiedy jest ich zbyt mało, zapada decyzja:
tabletki. Do końca życia. One szkodliwe. Wierzę, że nie bardziej niż
papierosy, wódka.
Ale pierwszy okres leczenia bywa trudny. Czy wiecie, jak czuje się
dorosły facet, który przez kilka tygodni nie może odejść od klozetu dalej
niż na kilka metrów? leki zapierające, ale ile można brać tabletek. Sześć
rano, sześć wieczorem, rzygam nimi.
Aczasem trzeba wyjść. Czy wiecie, jak czuje się młody kapłan, który nie
ma pewności, że jest życie po śmierci? Który stoi za ołtarzem, przed
tłumem wiernych, w liturgicznych szatach, w pampersie, i czuje, że się
zniego leje?
Powinienem odejść. Bo Kościół mnie nie chce, odrzuca.
ABóg?
Powinienem zostać, żyć w cnocie czystości. Pokazać Mu, że
zrozumiałem, co do mnie mówi.
Nie umiem.
Może HIV to dla mnie mało? Trzeba odrąbać mi nogi? Może wtedy
pojmę?
Nie mam z kim o tym porozmawiać. Boję się, strach ściska mi głowę
niczym imadło. Was się boję, waszych języków, sądów, wyroków. Bo to wy
zdecydujecie, kim będę, zanim umrę! Nikim? Bez zawodu, domu,
tożsamości, bez imienia? Bo moje imię jest pohańbione, awy macie nade
mną władzę.
Chciałbym być taki jak wy. Mieć żonę, kilkoro dzieci. Byłbym może
lekarzem, może nauczycielem. Byłbym dobrym ojcem, dzieciom
poświęcałbym sporo czasu, troszczyłbym się onie, kształcił je ibył znich
dumny. Żonę też bym kochał. Po kilku latach mógłbym mieć nawet
kochankę, jestem mistrzem wkluczeniu, żona by się nie zorientowała. To
nawet jakoś przystoi. Bo być gejem wwiernym uczciwym związkuraczej
już nie. Więc spowiadałbym się ze swojej kochanki, a jakiś młody miły
ksiądz w dowód wdzięczności za pikantne szczegóły dawałby mi
rozgrzeszenie zuśmiechem. Tak bardzo chciałbym, moi bracia isiostry.
Być jak wy!
Albo jak te dzieci, które wyszły. Mieć ojca, który pachnie wodą kolońską
igłaszcze po głowie.
Nikogo nie ma? Pusty kościół?
Tyle. Wszystko, co tu powiedziałem, jest prawdą: mam trzydzieści trzy
lata, mieszkam wPolsce, jestem księdzem, jestem homoseksualistą, jestem
zakażony. Powinienem rzucić sutannę iodejść. Ale nigdy nie odejdę. Itej
homilii nigdy nie wygłoszę, choć myślę oniej codziennie. Biegunka mija,
moje komórki odpornościowe odbudowują się, wszystko jest wporządku.
Niektórzy zwas mnie znają.
Jako otwartego, uśmiechniętego, nowoczesnego kapłana w czapce
zdaszkiem.
Bilet do Londynu kosztuje trzysta złotych. Do Berlina jeszcze mniej.
W następnym kazaniu nawiążę jak mnie uczono w seminarium do
czytanej chwilę wcześniej Ewangelii.
Iniech tak zostanie. Niech zostanie, jak chcecie.
Amen
Stało się to rok po tamtym: znaleziono kość.
–Maleńką kosteczkęmówi matka umarłej, jakby machała ręką, jakby
kością nie trzeba było sobie głowy zawracać. Albo jakby był powód do
wstydu.
Niektórym tamtego ranka świat się skończył. Ale innym nie: biegną
miesiące, pory roku, śnieg pada, topnieje, robi się błoto dookoła Chrystusa.
Orne pole wokół, na położenie chodnika przyjdzie jeszcze poczekać.
Chrystus siedzi tu nagi, za szybą, ma frasobliwą twarz, patrzy na drogę:
samochody pędzą, wyprzedzają, trąbią. Wygląda na to, że każdy chce jak
najszybciej dotrzeć do celu.
Świat istnieje, co niektórych irytuje, budzi wnich złość.
W tutejszych gazetach napisano, że to kapliczka pamięci. Z tyłu
monumentu, tego z szosy już nie widać, pod obrazem Matki Boskiej
Częstochowskiej umieszczono tablicę z nazwiskami ofiar. Dziennikarze
podkreślili, że było uroczyste odsłonięcie, msza święta, biskup z Łomży,
rodziny wżałobie, koleżanki ikoledzy tragicznie zmarłych.
Wszyscy modlili się pod słowami wykutymi w czarnym kamieniu:
Stańcie się nieustraszonymi świadkami miłości silniejszej od śmierci. Jan Paweł II.
Ale jak zebrani rozumieją papieskie przykazanieoto dziennikarze nie
zapytali. Tego, że nazwisk na tablicy jest dziesięć, choć ofiar było
trzynaście nie odnotowali. Tego, że niektórych rodzin na uroczystości
zabrakło– nie zauważyli. Ato, że za obiekt kultu religijnego (wielkości dwa
na dwa metry) władze Białegostoku zapłaciły ponad osiemdziesiąt tysięcy
złotych– pominęli.
Nic dziwnego. To typowy problem mediów w średnich i małych
miastach, gdzie środowiska inteligencji niewielkie: lokalny dziennikarz
jest tam czyimś sąsiadem albo pacjentem, ktoś uczy jego dzieci, ktoś
kontroluje jego podatki, ktoś rządzi jego powiatem. Ktoś go spowiada, daje
mu ślub, chrzci dzieci, grzebie umarłych. Lepiej się nie narażać. Więc ani
słowa okości.
Ciężko wBiałymstoku być tym, który przeżył.
– Tamto życie skończyło się, kiedy znaleźli mnie w kapuście mówi
Kuba.
W tamtym życiu ono powraca czasem we śnie uśmiech, ruch,
energia, czas płynie. Kuba dorasta, biegnie co rano do szkoły, wraca do
mamy na obiad, jest jedynym dzieckiem samotnej matki, pędzi na basen,
czyta gazety, interesuje się polityką, chce zdawać na ekonomię do
Warszawy. Myśli o sobie, że jest dobrym człowiekiem. A dobrych ludzi
spotykają w życiu jedynie dobre rzeczy. Więc spokojnie patrzy
wprzyszłość. do rana, kiedy otwiera oczy: czas stoi, jest wtym samym
miejscu, w którym był wczoraj i w którym był tydzień temu, te same
blizny, te same lęki, tak samo nie sposób się podnieść, pójść się wysikać,
stanąć pod prysznicem, wybiec zdomu.
Woli sny, wktórych wszystko jest jasne: tamten świt, tamten autokar,
tamta droga, tamte twarze.
Tamtego dnia 30 września 2005 roku białostoccy maturzyści
pielgrzymowali do Matki Boskiej Częstochowskiej. Kuba wszedł do
autokaru przed szóstą rano i usiadł po lewej stronie, w piątym rzędzie
chyba, koło okna. Obok niego– Karolina.
Umówili się wcześniej, że usiądą razem. Za Kubą Asia, sąsiadka,
zktórą chwilę wcześniej przyjechał przed szkołę taksówką.
Ruszyli. Obok kierowcy katechetka, na fotelu przeznaczonym dla
pilota. Był też kierowca zmiennik. Zabrakło dla niego miejsca, usiadł na
schodkach, ustóp nauczycielek wychowania fizycznego. Nauczycielkina
pielgrzymkę jechały jako opiekunkiusiadły przy drzwiach, wpierwszym
rzędzie, po prawej stronie.
Katechetka głośno pomodliła się do Anioła Stróża, potem zasnęła, nic
nie pamięta. Za to nauczycielka wychowania fizycznego ta bliżej
kierowcywszystko. Wstała zmiejsca, gdy zobaczyła, co się dzieje.Co
pan robi?!– krzyknęła.– Niech pan nie wyprzedza!
Ijeszcze:– To koniec!
Kuba pamięta: nadjechał tir. Tyle. Uderzenie rzuciło nim oszybę, chyba
roztrzaskał szkło własnym ciałem, ogień był tuż-tuż, dosięgał go, już go
miał, ale Kuba leciał wysoko, daleko, wkapustę. Tam się ocknął, do piekącej
twarzy przyłożył zimne błoto.
Autobus płonął. Zablokowały się środkowe drzwi.
Zprzodu– całkiem cicho.
Ztyłuprzeciwniekrzyk. Komuś po kilku chwilach udało się wybić
szybę. Większość ocalała.
Z przodu niektórzy wypadli na zewnątrz, niektórzy z nich przeżyli.
Dziewięcioro zginęło. Również kierowca ijego zmiennik. Także kierowca
ciężarówki, z którą zderzyli się czołowo. Jakiś czas potem, z powodu
poparzeń, w szpitalu zmarła dziesiąta maturzystka. W sumie trzynaście
śmierci.
–Na początku żałowałem, że żyję– mówi dzisiaj Kuba.
– Twoje żyje powiedziała kilka dni po wypadku mama koleżanki
zsąsiedztwa do matki Kuby.
–No, żyje– odpowiedziała, bo co miała odpowiedzieć? Miała się skarżyć?
Na te wszystkie jego poparzenia? Że jego lewa ręka to żywe mięso, krew?
Że złamania co dziesięć centymetrów? Że niczego nie można włożyć
w gips, bo na wierzchu rany? Że pręty w nogach, śruby, obręcze? Że
operacje, przeszczepy, strach?
–Jestem wyróżnionamówiła dwa miesiące po wypadku mama Kuby.
Nie dostałam syna wworku.
–Tyle bólu szkoda by było zmarnować, więc żyjęmówi Kuba dzisiaj.
Chcę wyzdrowieć, ale nie wiem po co.
No bo po co chłopak na wózku wciąż żyje? Wcałym Białymstoku nie ma
nikogo, kto pomógłby mu uporać się zodpowiedzią na to pytanie.
Przychodzą do niego nauczyciele, uczą go do matury. Przychodzi
rehabilitant, pomaga doprowadzić ciało do jako takiej formy. Katechetka
raz przyszła. Mówiła oswoich problemach ze zdrowiem.
Raz czy dwa przyszły do niego tamte matki. Pytały, czy śnią się mu ich
córki. Pytały, czy coś do niego mówią.
On wciąż w swojej komórce ma do umarłych numery, nie chce ich
wykasować.
Tamte matki przestały przychodzić. Kuba je rozumie: chciałyby
opiekować się swymi okaleczonymi dziećmi, zamiast palić im znicze.
–Wolą nie widzieć, że żyję.
Ikoledzy zklasyci, którzy przeżyliprzestali uKuby bywać. Bo on
należy do przeszłości, podczas gdy oni już dalej. Chciałby być na ich
miejscu. Byłoby cudownie, gdyby to któryś zkolegów usiadł wautobusie na
jego fotelu. Wpiątym rzędzie, po lewej. Kuba nie chce tak myśleć, ale te
myśli i trudno je odgonić. Wolałby siedzieć na końcu autobusu.
I stamtąd widzieć, jak kolega z piątego rzędu płonie, jak wylatuje na
zewnątrz. Apotem dowiedziałby się, że przeżył. Ucieszyłby się.
Imama by się cieszyła. Może powiedziałaby:Synku, jak dobrze, że nie
nas to spotkało.
Kuba odwiedzałby rannego, współczułby mu. Potem pomyślałby, że
okaleczony kolega zbyt mocno przypomina mu tamten ogień. Tamten
smród palonego białka. Uścisnąłby koledze dłoń, jeśli którąś miałby
sprawną, zamknąłby drzwi, odjechał windą inigdy nie wrócił. Cudownie
byłoby otakim koledze zapomnieć.
Innici, którzy wtedy nie pielgrzymowaliczasem do Kuby wpadają,
rzadko. już studentami, mają zajęcia, kolokwia, ważne sprawy.
Przychodzą tutaj, kiedy idą święta, bo wświęta myśli się ochorych.
IKuba do nikogo nie dzwoni, nikogo nie zaprasza. Bo zaproszony, choć
nie będzie miał ochoty, zawsze do chorego przyjdzie. Choremu nie wolno
odmówić.
Nie wychodzi zdomu. Wspojrzeniach ludzi widzi tylko litość. Więc ion
ludziom woczy nie zagląda. Nie chce, by na niego patrzyli, by go wytykali
palcami: to jest ofiara tamtej katastrofy. Ocalony pielgrzym. Jego twarz jest
znana, bo nie raz, nie dwa pokazywali Kubę wtutejszych gazetach, kiedy
organizowano turnieje sportowe i zbierano pieniądze na jego leczenie.
Zresztą tu wszyscy się znają, bo tu jest Białystok, aKuba jest dyżurnym
białostockim inwalidą. Został nim w drodze do Matki Boskiej
(dziennikarze piszą także: w drodze do Pani Jasnogórskiej, do Królowej
Polski, do Czarnej Madonny, do Sanktuarium Narodowego). Na takiego
warto zbierać pieniądze. Dać złotówkę albo stówę, dobrze o sobie
pomyśleć. Takiego ludzie lubią sobie pokazywać szczególnie wtedy, gdy się
Chrystus rodzi albo gdy umiera.
Ludzie, zdaniem Kuby, mogliby nie istnieć. Nic go nie obchodzą. Bo
mają więcej, niż on ma? Biegają, tańczą, zwiedzają świat? On nie chce na to
patrzeć? Iświatmówimógłby nie istnieć. ABóg? Zdaniem Kuby Bóg
istnieje. Ale na Boga nie ma co liczyć, bo można się przeliczyć. Można
liczyć tylko na mamę.
Spotykają się w każdy wtorek wieczorem, piją herbatę, jedzą ciastka.
Padają pytania, hipotezy, domysły. podejmowane decyzje, pisane
listy, ktoś rzuca jakiś pomysł, jest działanie. Idą naprzód. Tak im się
przynajmniej wydaje. Ale stoją w miejscu, nie mogą się ruszyć, kroku
zrobić. Są źli na świat, bo świat jest zły. Zabrał im to, co było im najdroższe.
Świat tańczy teraz na studniówkach, zdaje maturę, studiuje. Świat jest
przeciw nim, więc oni są przeciw światu: razem, spójni, solidarni, żadnych
różnic między nimi nie ma. Kiedy komunikują się ze złym światem, jest
jednomyślność, jest jeden głos, jeden gniew rodziców umarłych
pielgrzymów.
Cały czas protestują.
Brak działania oznaczałby bezradność. Zgodę na fakt, że ich dzieci nie
ma. Na smutek, który nigdy się nie skończy. Bo prawdziwy smutek wciąż
jest jeszcze przed nimi. Przyjdzie, kiedy zrezygnują zwtorkowych spotkań,
kiedy przestaną być grupą. Smutek pojedynczy, osobny, indywidualny.
Przyjdzie do każdego, kiedy każdy po swojemu pojmie, jaki sens ma
sprzeciwianie się śmierci.
Oni nie są bezradni.
Chcieli rozmawiać ztymi, którzy ocaleli. Chcieli pytać kolegów swoich
dzieci, dziś już studentów, jak tam wśrodku było. Dochodzić, kto gdzie
siedział, kto wstał, kto upadł, kto pierwszy uciekł do tyłu. Chcieli wiedzieć,
by zbliżyć się– przynajmniej tak– do swych płonących dzieci.
Wiadomo, że wśród znalezionych ciał dwa były ze sobą splecione. Jakby
w chwili śmierci trzymały się w objęciach. Kto to był? Tego się nie
dowiemy. Bo ciała najpierw rozłączono, adopiero potem opisano.
Rodzice maturzystki, która miała siedzieć wśrodku,próbują zrozumieć,
dlaczego ich córka spłonęła. Może nie żyje, bo ratowała koleżankę? Dobrze
byłoby wiedzieć.
Tylko oto chodzi?
Bo pada pytanie: dlaczego niektórym ztych, co siedzieli bliżej przodu,
udało się przeżyć?
Lub krócej: dlaczego oni żyją?
Pada odpowiedź: bo nie ratowali płonących kolegów. Uciekali, depcząc
ciała naszych dzieci.
Ktoś dodaje, bez żadnej wątpliwości: można było choć jedno więcej
uratować.
Ktoś jest pewny: tak, zrobili za mało.
Któryś zojców jednak się waha: poczekajcie, ja sam nie wiem, jak bym
się wogniu zachował.
Do spotkania z ocalonymi nie doszło. Bo rodzice ocalonych zakazali
swoim dzieciom spotkań zrodzicami spalonych.
I na dodatek uznali, że śmierć kolegów nie jest wystarczającym
powodem, by odwoływać studniówkę cztery miesiące po katastrofie.
Podobno mówili do swoich ocalonych dzieci: macie żyć.
– Było nam przykro mówi dziś matka spalonej maturzystki.
Nauczycielki tańczyły na tej studniówce wczerwonych podwiązkach.
–Tańczyły na grobach naszych dziecitakie słowa jednego zrodziców
słyszała dyrektorka liceum.
Nikt na studniówce nie tańczył. Według relacji jednych. Bo według
drugich byli tacy, którzy tańczyli.
Przyszły matury. Rodzice umarłych maturzystów starali się w tych
dniach nie opuszczać domów. Żeby w mieście nie widzieć garniturów,
granatowych spódnic, białych bluzek.
Rodzice spalonych pielgrzymów może nie wszyscy wierzą, że
wytropienie iosądzenie winnego przyniesie im ulgę. Wcałym mieście nie
znalazł się dotąd nikt, kto by wyjaśnił, że chyba wbłędzie. Że wskazanie
palcem na jednego winnego nie zmniejszy ich cierpienia, bólu nie ukoi. Że
będą potrzebowali następnych winnych, że będą nienasyceni, że droga
oskarżeń nie ma końca. Ajeśli nawet gdzieś jej koniec istnieje, toulgi tam
raczej nie znajdą.
Iże, jak na razie, oni drogą idą. Każdy musi być po ich stronie, bo oni
rodzicami spalonych pielgrzymów. To ich jakoś wyróżnia, stawia ponad
innymi? Komu to się nie podoba, kto wejdzie im w drogę dołącza do
grona winnych. Na przykład Grażyna Złocka-Korzeniewska dyrektorka
liceum.
Zaproponowała uczniom i pracownikom, by na budynku szkoły
umieścić tablicę ku pamięci maturzystów. Zaproponowała, że sami za
tablicę zapłacą. Hołd w kamieniu miała podpisać „społeczność I Liceum
Ogólnokształcącego”. Rodzice ofiar na taki napis nie wyrazili zgody.
Zaprotestowali: jaka społeczność? Jakieś woźne? Tak podobno, według
relacji dyrektorki, rodzice mówili. Szkoda, że nie widzieli, jak woźne
cierpiały, gdy z szosy nadeszła tamta wiadomość. Szkoda, że ich łzy
nieważne. Według dyrektorki nie owoźne jednak rodzicom chodzi.
Aokogo? Oco?
Często trzeba się tego domyślać, czytać wpodtekstach, wpółsłówkach,
bo rodzice spalonych wiedzą, że pewnych rzeczy nie przystoi mówić
głośno. Ich cierpienie może nie mieć granic wdomu, ale już poza domem
trzeba je kontrolować. Wiedzą przynajmniej niektórzy że głośne
oskarżanie dzieci, którym udało się uciec zognia, ośmierć tych, którym się
nie udało, takie granice przekracza. Więc ocalałych winią po cichu, między
sobą.
Głośniejsze oskarżenia kierują do nauczycielek ido katechetki. Dlatego
nie chcieli, by tablicę na murze szkoły podpisała społeczność liceum. Bo
wtej społeczności są ione.
Te, które zabiły dzieci.
–Oni tak mówiądyrektorka sama to słyszała.Że nauczycielki cudem
ocalały? Że twarze mają poranione? To nic, bez znaczenia, dla nich to mało!
Kiedy na wtorkowe spotkanie rodziców przychodzi ktoś z zewnątrz
ipyta onauczycielki, zebrani ważą słowa:
– Usiadły we trzy razem, żeby sobie pogadać, zamiast patrzeć, jak
prowadzi kierowca.
–Gdyby katechetka nie spała, zwróciłaby mu uwagę, że za szybko jedzie.
– Katechetka jako kierowniczka wycieczki nie sprawdziła, czy przy
szybach są młotki konieczne do ewakuacji.
–Pozwoliła, by zmiennik kierowcy usiadł na schodkach. Gdyby siedział
tam, gdzie powinien, może widziałby więcej i powiedziałby do kolegi:
zwolnij.
–Pozwoliła na odjazd, choć mieli ojednego pasażera za dużo.
–Była za młoda na kierowanie pielgrzymką.
–Nauczycielki za stare. Nie reagowały na brawurę kierowcy.
–Siedziały bezczynnie.
–Chcieliśmy się znimi spotkać. Wyraziliśmy takie życzenie.
–Rodzice– czasem sami osobie mówią wtrzeciej osobie– oczekiwali, że
nauczycielki przyjdą na Wigilię iwszystko zostanie powiedziane.
–Niechby powiedziały, że czują się odpowiedzialne.
–Że są winne.
–Niechby stanęły przed nami iprzeprosiły nas.
–Za śmierć naszych dzieci.
– Żądamy, aby one przed nami stanęły to słowa jednego z ojców
(znamy je z relacji dyrektorki). Niech spojrzą nam w oczy i powiedzą:
zabiłyśmy wasze dzieci.
– wściekli, bo one żyją dyrektorce trzęsą się ręce, gdy o tym
opowiada. Choć od początku była przeciwna takiemu spotkaniu, zapytała
nauczycielki, czy chcą się widzieć zrodzicami. Nauczycielki poradziły się
swoich psychiatrów (do dziś pozostają pod ich opieką) iodmówiły.
Idyrektorka, zdaniem rodziców, jest winna: gdyby wstała rano złóżka,
przyszła przed szkołę, sprawdziła, czy wszystko w porządku, to
zatrzymałaby odjazd pielgrzymki.
Bo nic nie było wporządku.
– Oddaliśmy dzieci do najbardziej prestiżowej szkoły w mieście.
Sądziliśmy, że ranga liceum zdejmuje z nas potrzebę kontroli. Że nie
musimy się obawiać o bezpieczeństwo naszych dzieci tak mówi jeden
z ojców, jakby na swoje usprawiedliwienie. Jakby się za coś winił, o coś
oskarżał. Może i inni rodzice za coś się winią? Że nie przewidzieli, nie
dopilnowali? Adobry rodzic wszystko powinien przewidzieć. Dobry rodzic
zawsze chroni swoje dziecko przed niebezpieczeństwem. Może tak myślą?
Amoże któryś ma do siebie pretensję ocoś, co zdarzyło się wdomu dzień
lub dwa przed katastrofą? Ojakąś sprawę, której zdzieckiem nie zdążył
załatwić? Okłótnię, ozłe słowo wypowiedziane wnerwach pod adresem
dziecka, które dzień później spłonęło? Może ta wina jest zbyt ciężka do
udźwignięcia, więc trzeba szukać winy uinnych?
– Gdyby dyrektorka wtedy przyszła rodzice spalonych wciąż mówią
jednym głosem– nasze dzieci byłyby dzisiaj znami.
–Musi być za to kara.
Czy będzie? Prokuratura udziela różnych informacji na ten temat. Raz
wyklucza postawienie jakichkolwiek zarzutów katechetce, nauczycielkom
idyrektorce, innym razem ogłasza, że niczego wykluczyć nie można.
– Nie winię nikogo mówi Kuba, który siedzi na wózku i chce
wyzdrowieć, ale nie wie po co.Choć wkażdym mógłbym znaleźć winę.
Co mi to da? Co da tym, którzy zginęli? Ale rozumiem ich rodziców, bo
trudno im pogodzić się ze śmiercią dzieci. To, co się stało, jest
niesprawiedliwe. Rodzice moich spalonych koleżanek myślą, że skoro była
niesprawiedliwość i skoro było zło, to musi być kara. Tylko o tym mogą
mówić, tego się domagać, bo nic więcej zrobić nie mogą.
Prokurator z Łomży zamierzał umorzyć śledztwo, zamknąć sprawę,
ponieważ kierowcy nie żyją. Na to matki, całe wczerni, wzięły wdłonie
portrety swoich nieżyjących dzieci i ruszyły do stolicy. Na dworcu
fotoreporterzy robili im zdjęcia, nazajutrz opublikowała je prasa.
Widzieliśmy już kiedyś takie kobiety wczerni: trzymały fotografie swoich
zamordowanych dzieci, domagały się od władz wyjaśnienia okoliczności
zbrodni, osądzenia sprawców. Działo się tak w Ameryce Południowej,
wCzeczenii, wBośni, wrosyjskim Biesłanie.
Itutaj stała się zbrodnia?
W Prokuraturze Generalnej białostockie matki tłumaczyły wysokim
urzędnikom, że trzeba szukać winnych, postawić ich przed sądem, ukarać.
Bo nie sposób uznać, że winnych nie ma.
Nie sposób odmówić matkom, których dzieci spłonęły w drodze do
Sanktuarium Narodowego.
Przeniesiono śledztwo z Łomży do Białegostoku i przykazano
kontynuować.
Prokuratorjakiś czas potemwysłał techników na policyjny parking,
by dokonali powtórnych oględzin wraku. Poszli z nimi i rodzice, aby
wautobusie zebrać popiół.
Niektóre ciała maturzystów pochowano niekompletne, dlatego prochom
z wraku należy się szacunek. Rodzice postanowili wsypać je do urny
iwmurować wkapliczkę pamięci. Niebawem miała zostać odsłonięta.
W trakcie oględzin we wraku znaleziono kość. Była to kość ludzka,
udowa, długa na dwadzieścia pięć centymetrów. Znaleziono rok po
wypadku, kiedy tragicznie zmarłych dawno już pochowano, zabetonowano
wgrobach ich trumny. Co ztaką kością zrobić?
–Nie chcemy wiedzieć, czyja jest– zdecydowali rodzice.– Włożymy kość
do urny.
–Jeśli to kość mojego dziecka, chcę wiedziećpowiedziała matka, która
zamiast ciała córki dostała jedynie plastikową reklamówkę szczątków.
Wtajemnicy przed innymi rodzicami poprosiła prokuraturę owyjaśnienie,
czyja to kość.
Prokuratura zleciła badanie DNA.
Okazało się, że kość nie jest kością żadnego zmaturzystów.
–To kość kierowcy!– między rodzicami rozdzwoniły się telefony.
–Pokazać pani kość męża?policjant zapytał żonę kierowcy iwspólnie
z nią zastanawiał się, co z kością zrobić. Wspomniał o kapliczce
fundowanej przez władze miasta, która lada tydzień miała zostać
odsłonięta, ournie zprochami ofiar.
– Kość bardzo proszę włożyć do urny i wmurować w kapliczkę
powiedziała żona kierowcy. Jej wolę przekazano rodzicom maturzystów.
– To kość tego, który prowadził! rodzice przekazywali sobie
wiadomość.
–To kość tego, który zabił nasze dzieci!
–Zamordował!
–Agdyby nie było takiej zgody?– policjant dopytywał żonę kierowcy.
–Kość mordercy!
–Barbarzyńcy!
Kości do urny nie włożono.
Na to, że wprochach maturzystów są być może iprochy kierowców, nikt
głośno nie zwrócił uwagi.
–Czy możemy– spytał policjant– kość pani męża zutylizować?
Dziś rodzice maturzystów tłumaczą, że wyniki badania DNA przyszły
dwa tygodnie po odsłonięciu kapliczki, kiedy urnę już dawno zamknęli
iwmurowali.
Prawda jest wdokumentach: jedna zmatek zadzwoniła do prokuratury
tydzień przed odsłonięciem kapliczki i w imieniu wszystkich rodziców
złożyła oświadczenie: nie życzymy sobie tej kości.
–Kość mojego męża możecie zutylizować– powiedziała żona kierowcy.
Tutejsi dziennikarze (sąsiedzi, pacjenci, klienci, petenci, penitenci)
słowa nie napisali okości.
A także zaraz po katastrofie słowem nie wspomnieli o tym, że na
płonący autobus patrzyli maturzyści z innego autobusu. Mogli o tym
przeczytać wszyscy ponad dwa miesiące później wogólnopolskiej „Gazecie
Wyborczej”, w reportażu Mojżeszowy krzak. Ale nawet i wtedy nikt
wBiałymstoku sprawy publicznie nie poruszył. Nikt nie miał ani jednego
pytania, nie pojawiła się żadna wątpliwość.
Sprawę postanowiono wymazać zpublicznej świadomości. Takie można
odnieść wrażenie, kiedy czyta się książkę Wyprzedzili nas wdrodze, wydaną
przez białostocki oddział Towarzystwa Literackiego im. Adama
Mickiewicza.
Tom traktuje o„niebiańskiej klasie”. Składa się zdziesięciu rozdziałów,
każdy poświęcony jednemu tragicznie zmarłemu maturzyście. Nikt– rzecz
jasna nie wspomina kierowców, ich bliskich o takie wspomnienia nie
poproszono. Przed pierwszym rozdziałem a po Słowie od redakcji i po
Wprowadzeniu zamieszczono ów reportaż z „Gazety Wyborczej”.
Wtekście dokonano cięć. Usunięto fragment, który zaczynał się tak:
„Różnie dzisiaj plotkuje się w Białymstoku: że jakiś ojciec przymusił
córkę do pielgrzymki, a ona zginęła; że kierowca autobusu był
prawosławny, jakby to miało jakieś znaczenie; że ktoś szuka zemsty, bo
ludzie już sami osądzili, kto jest winny; że to, że tamto.
Ojednym się nie mówi wcale: na płonący autobus patrzyli maturzyści
zinnego autobusu.
Też jechali zpielgrzymką, najpierw zobaczyli czarny dym, potem ogień,
wysoki, sięgał podobno drzew, pomyśleli, że pali się ciężarówka, a tych
kilka osób, które widzieli wokół, to na pewno gapie. Zawrócili do polnej
drogi, która od głównej szosy skręca do wsi Sikory-Wojciechowięta,
wjechali na wyboisty gościniec, miejsce wypadku omijali łukiem, zprawej
strony szosy, widzieli ogień zodległości trzystu metrów, przed nim pole
równe jak stół, nic im ognia nie zasłaniało, długo patrzyli, jechali powoli,
polna droga biegnie niemal równolegle do szosy. Zadzwoniła komórka
zakonnicy: płonie autokar z pierwszego liceum, wiadomość powtórzono
przez głośnik, wszyscy słyszeli, jeszcze jechali gościńcem, jeszcze raz
spojrzeli wstronę ognia, jeszcze drugi, wrócili na szosę, odjechali na Jasną
Górę.
Był to autobus zliceum katolickiego wBiałymstoku”.
Pielgrzymkę katolickiej szkoły prowadził młody ksiądz (w reportażu
Mojżeszowy krzak padło jego nazwisko).
W ocenzurowanym fragmencie młody kapłan powiedział: Nie było
sensu tam iść.
–To była pielgrzymkadodał kilka linijek niżej.To, co się stało, trzeba
rozpatrywać wkategoriach wiary.
Nikt wBiałymstoku nie zapytał księdza, co miał na myśli. Nikt nie zadał
mu publicznie żadnego pytania. Jakby nikt tu nie czytał opublikowanej
w kilkusettysięcznym nakładzie opowieści o tym, jak płonęli młodzi
mieszkańcy miasta.
Rodzice spalonych pielgrzymów czytali Mojżeszowy krzak wcałości. Znają
ocenzurowany fragment. Nie wiemy, czy kiedykolwiek na wtorkowym
spotkaniu o tym rozmawiali. Wygląda na to, że nie. Nie zażądali od
księdza, który patrzył na płonący autobus, aby do nich przyszedł.
Niechętnie dziś otym mówią:
–Może itrzeba było znim porozmawiać.
–Mógłby tam przecież podejść iwieczne odpoczywanie zmówić.
–Dajmy spokój księdzu.
–Na pewno zmówił.
–Za nasze dzieci.
–Na pewno.
Jego Świątobliwość Benedykt XVI, kiedy tylko dowiedział się ośmierci
młodych pielgrzymów, wyraził swój ból i współczucie. Ich pielgrzymkowy
szlak w imieniu papieża pisał z Watykanu kardynał Angelo Sodano
wdramatyczny sposób stał się końcem ziemskiego pielgrzymowania, jednak ufność
w miłosierdzie Boże każe nam wierzyć, że znalazło ono swój cel w chwale
Przedwiecznego Ojca.
Czy na wtorkowych spotkaniach rodzice spalonych rozmawiali oBogu?
O swoich pretensjach do Boga? Bo może najpierw do Boga, w którego
wierzą, powinni je kierować? Jego winić?
Tego nie wiemy. OBogu, jeśli rodziców oto zapytać, raczej mówić nie
chcą. Bo co mieliby powiedzieć: że Boga wautobusie nie było? To gdzie był?
Że co to za Bóg, który zabiera ludziom dzieci? Że Bóg jest zły? Kto by tak
oBogu śmiał mówić? ZBogiem lepiej nie zadzierać, głosu na Boga lepiej
nie podnosić. Trzeba się zgodzić, że był jakiś boski plan, którego nie
pojmujemy. Trzeba ufać Bogu Ojcu. Jemu przecież ludzie zabili syna. On
zna ten ból. Ale czy na pewno? Czy boskie cierpienie po stracie dziecka było
podobne do ludzkiego? Może jednak Bogu było jakoś łatwiej, wkońcu jest
Bogiem i wiedział, że po trzech dniach wszystko się odmieni i syn
powstanie zmartwych? Czy to było prawdziwe cierpienie? Czy godzi się
takie pytania zadawać? Dobrze jest nie mieć wątpliwości, dobrze jest
wierzyć, ufać wboską dobroć.
Każda matka chce wiedzieć, gdzie teraz jest jej dziecko. Kiedy jest małe,
kiedy dorasta ikiedy ma czterdzieści latmatka odziecku myśli: co teraz
robi, czy gdzieś nie marznie iczy nic złego mu się nie dzieje. Pewnie nie
inaczej jest zrodzicami dzieci umarłych.
Dobrze jest wierzyć, że teraz dziecko jest aniołem wniebie. To pozwala
zapomnieć, że rozkłada się w zimnym grobie, w ziemi, na cmentarzu,
niedaleko domu.
AwDomu Ojca jest ciepło. Tam umarłe dzieci czekają na swe spłakane
matki, na zbolałych ojców. Będzie spotkanie, wszyscy mamy to obiecane.
Tylko nie trzeba się buntować. Bo Bóg nie jest winny niczemu. Na dowód
naszej ufności postawmy Bogu kapliczkę.
Rodzice umarłych poprosili prezydenta Białegostoku o sfinansowanie
kapliczki pamięci. Rada miasta niezwłocznie uchwaliła poprawkę do
miejskiego budżetu i przeznaczyła na ten cel osiemdziesiąt pięć tysięcy
złotych. Większość tej sumy, jak czytamy w dokumentach, miała być
wydana na tak zwane elementy sakralne i na chodniki wokół. Stało się
inaczej: rodzice za własne pieniądze kupili rzeźbę Chrystusa Frasobliwego,
a obraz Matki Boskiej podarowali paulini z Jasnej Góry. Na ornym polu
użyczonym bezpłatnie przez właściciela chodników wciąż nie ma, jest
błoto. A całą uchwaloną sumę już dawno wydano. Bo zapłacono
rzemieślnikowi, który jako jedyny wziął udział w przetargu ogłoszonym
w biuletynie i w gablotce w urzędzie. Wygrał. Nie miał obowiązku
wyjaśniać, dlaczego kapliczka zkamienia będzie kosztować tak drogo. Ani
urzędujący wtedy prezydent miasta inżynier Ryszard Tur ani jego
urzędnicy nie widzieli powodu, by oto rzemieślnika zapytać.
Kiedy ktoś się dziwi, dlaczego władze samorządowe finansują obiekt
kultu religijnego, miejscy urzędnicy zaskoczeni, zdumieni, nie
rozumieją pytania. No bo jak można pytać o takie rzeczy w ojczyźnie
największego z papieży, gdzie parlament przeznacza państwowe
pieniądze na budowanie świątyń?
– Budowanie obiektów kultu religijnego należy do obowiązków władz
samorządowych tak uważa urzędujący wówczas prezydent miasta,
inżynier Ryszard Tur. Czy pan jest wierzący? były prezydent lubi to
wiedzieć oswoim rozmówcy.Bo ja inaczej rozmawiam zosobą wierzącą,
ainaczej ztą, która wPana Boga nie wierzy.
Na czym ta różnica polega inżynier Tur nie wyjaśnia. Na pytanie,
dlaczego kapliczka zbudowana za publiczne pieniądze upamiętnia jedynie
część ofiar wypadku nie odpowiada. Uważa, że nie ma obowiązku
nikomu się ztego tłumaczyć, zresztą nie on tę decyzję podjął.
Więc kto?
Kto zdecydował, które ofiary katastrofy zasługują na wspomnienie za
miejskie pieniądze, aktóre na zapomnienie?
–To nie my, to rodziceurzędnicy uchylają się od odpowiedzialności.
Ale nie kryją, że w tej sprawie postanowili wykonywać polecenia
cierpiących matek i ojców. Choćby były wbrew prawu i przeciw ludzkiej
godności. Ostatnie słowo należało do rodziców ofiar.
Rodzice tak tłumaczą brak nazwisk kierowców na samorządowej
kapliczce:
–Kierowcy nie pielgrzymowali. Byli wpracy.
–To są patologiczne rodziny.
–Alkohol, nieślubne dzieci.
–Jeden był prawosławny. Ato jest katolicka kapliczka.
– My żadnych nazwisk nie wykreślaliśmy ucina jeden z ojców.
Powiedzieliśmy urzędnikom: załatwcie to, jak trzeba.
Urzędnicy zrozumieli polecenie rodziców. Nie potrafili znaleźć ani
adresów, ani numerów telefonów rodzin kierowców. Choć media
kilkakrotnie podały ich nazwiska, sfotografowały ich groby. Choć dwaj
z nich to mieszkańcy Białegostoku. A ich rodziny zaraz po wypadku
odwiedzał wiceprezydent miasta.
–Mój tata nie zrobił tego specjalnie– mówi córka tego, który prowadził.
–Chciałabym na kapliczce widzieć nazwisko męża– mówi jego żona.
– Mój ojciec nie jest mordercą mówi syn tego, który nie prowadził,
tylko siedział na schodkach. Wolałbym widzieć na kapliczce nazwisko
ojca, zamiast słyszeć, że skurwysyn tyle dzieci zabił. Ludzie wmieście tak
opowiadali.
– Mój syn płacze matka tego, który prowadził był dobrym
człowiekiem. To, że w miejscu jego śmierci nie chcieli o nim nawet
wspomnieć, nie jest chrześcijańskie.
– To ołtarz postawiony diabłu mówi o kapliczce kapłan, który zna
sprawę.
Wielu białostockich księży myśli podobnie. Mówią po cichu: to szatański
triumf zła.
Albo: ta kapliczka osądza ludzi, dzieli na winnych ina niewinnych. Nie
temu powinien służyć płacz matek.
Albo trochę inaczej: Bóg jest sędzią sprawiedliwym, ludzie nie powinni
Go wyręczać. Szczególnie gdy sąd ma dotyczyć umarłych. Jeśli nawet
umarli kierowcy zawinili, to ich wina nie jest już naszą sprawą. Umarłych
zostawmy Bogu. Amen.
Albo jeszcze tak: może ktoś wreszcie powinien głośno powiedzieć
szanujemy wasz ból i waszą żałobę, staramy się wam współczuć i was
rozumieć, ale to nie tylko wasza kaplica.
Ktoś tak głośno powinien powiedzieć? Kto?
Żaden zksięży tego nie zrobił. Żaden nie wygłosił wtej sprawie homilii.
Żaden nie chce podpisać się nazwiskiem pod tym, co na ten temat myśli.
Mówią anonimowo: bo kaplicę poświęcał biskup, bo tu jest Polska, bo to, bo
tamto.
– Nie wiem, dlaczego brakuje trzech nazwisk mówi ojciec Edward
Konkol, werbista, który bywa na wtorkowych spotkaniach rodziców
i swojego nazwiska wcale nie ukrywa. Bo i po co? Żadnego szatana na
ornym polu nie widział, kiedy obok biskupa brał udział w poświęceniu
kapliczki. O brakujących nazwiskach z rodzicami maturzystów nie
rozmawiał. Że wogóle jest taka sprawanie przyszło mu do głowy. Choć
jak dziś oświadcza– wiele razy myślał orodzinach zabitych kierowców.
–Itam pewnie jakieś dzieciaczkimówi ztroską.One leżą mi na
sercu. Tak bym chciał wiedzieć, co się unich dzieje.
Wystarczy zadzwonić, jest numer telefonu. Ale ojciec werbista go nie
zapisuje. Gdyby zapisał i zadzwonił do rodziny na przykład tego, który
prowadził, zapewne zostałby zaproszony na kawę. Zobaczyłby czysty dom,
bez patologii, o której mówią rodzice spalonych (i w domu drugiego
kierowcy jej nie ma). Dowiedziałby się, że ten, który prowadził, osierocił
czworo nastoletnich dzieci. Że miały iść na studia, ale śmierć ojca
zniweczyła ich plany. Od żony usłyszałby, że nic nie wie opadaczce męża.
Ojciec Edward Konkol, mężczyzna koło pięćdziesiątki, rozumie
cierpienie rodziców: oni nikogo nie oskarżają, nikogo nie zamierzają
wsadzać do więzienia. Oni demaskują. Chcą wskazać odpowiedzialnych.
Żeby następne dyrektorki, następne nauczycielki, następni kierowcy nie
powtórzyli błędów, które skończyły się taką katastrofą. Trzeba cierpienie
rodziców zrozumieć. Że ranią przy tym innych? No, ranią. Dla nikogo to
nie jest przyjemne, ajuż na pewno nie dla Boga. Ale trzeba ich rozumieć.
Bo jeśli ja na szosie zabiłbym komuś dzieciaczka, a jego ojciec spytałby
mnie, dlaczego mi zabiłeś dzieciaczka, czy takie pytanie by mnie nie
poraniło?
– Rodzice zabitych kiedyś przebaczą. Ojciec Konkol uważa, że jest
komu przebaczać. Że na przebaczenie rodziców czekają nie tylko umarli
kierowcy, ale iwielu spośród żywych. Może dlatego duchowny nie umie
być tym, który na wtorkowych spotkaniach mówi zebranym, jak ich
cierpienie jest widziane z zewnątrz. Nie jest lustrem, w którym rodzice
spalonych pielgrzymów mogliby się przejrzeć. Zobaczyć samych siebie.
Ojciec Konkol nie jest przy nich, jest znimi.
–Ja im towarzyszęmówi.Oni wdrodze. Ja znimi drogą idę. Ja
im wkońcu rozbroję serca. Ale żeby był pokój, najpierw musi być krew,
rany, blizny, potem pojednanie. Będą jednać się sami ze sobą, zmężem,
z żoną, ze swoimi żyjącymi dziećmi, teraz odsuniętymi na bok. Potem
trzeba się będzie pojednać z Bogiem. Potem i na kapliczce pojawią się
wszystkie nazwiska. Ale nie teraz. Wszystko ma swój czas, teraz byłoby to
sztuczne. Teraz oni demaskują. Że dyrektorka nie dopilnowała, że
nauczycielki źle usiadły, że kierowca miał padaczkę, że jechał, a nie
powinien.
Rodzice umarłych twierdzą, że ci kierowcy nie powinni nigdy prowadzić
autobusu, bo byli chorzy. Jeden podobno miał padaczkę, drugi cukrzycę.
Nie jest jasne, który był alkoholikiem, bo część rodziców uważa, że ten
pierwszy, aczęśćże drugi. Prokurator nie wypowiada się na ten temat,
wogóle niewiele mówi. Potwierdza jedynie, że kierowcy wchwili wypadku
byli trzeźwi. I stawia zarzut właścicielom autokaru, bo dopuścili
kierowców do wożenia ludzi bez uprzedniego wysłania ich na badania
lekarskie. Prokuratorski zarzut dotyczy również pewnej lekarki. Dwa lata
przed katastrofą badała jednego z kierowców (pracował wtedy w innej
firmie) po tym, jak wpracy zasłabł lub zasnąłto nie jest jasne do dzisiaj.
Lekarka nie dość, że badała go zpominięciem obowiązujących procedur, to
na dodatek nie przewidziała, że jego stan zdrowia może być przyczyną
katastrofy. A, zdaniem prokuratora, powinna była przewidzieć.
–Rodziny kierowców winnemówi jedna zmatek.Bo wiedziały, że
są chorzy, ipozwoliły im ludzi wozić.
–Powinny wziąć na siebie tę winę– mówi któryś zojców.
–Tak, bo popełniły przestępstwo– dodaje inna matka.
–Jak te rodziny mogą spokojnie żyć?– pyta następna.
– Państwo musi wprowadzić rejestr osób, które nie mogą być
kierowcami– postuluje jeden zojców.
–Czuję się jakoś winnamówi żona tego kierowcy, który nie prowadził,
tylko siedział na schodkach.Cukrzycę umęża stwierdzono dwa miesiące
przed wypadkiem. Leki brał krótko. Nic nie wiem o tym, by lekarz mu
zabronił jeździć.
–Nic nie wiem opadaczce mężamówi żona tego, który prowadził.
Nigdy nie miał żadnych ataków, nie brał lekarstw. Gdyby tak było, nie
pozwoliłabym mu jeździć naszym samochodem, wozić naszych dzieci.
– Syn miał epizod padaczkowy mówi matka kierowcy ale ponad
dwadzieścia lat temu. Lekarze tłumaczyli wtedy, że tak ciężko przechodzi
okres dojrzewania, że może przejdzie. Przeszło. Inigdy nie wróciło, nawet
synowa otym nie wiedziała.
W gazetach zaraz po wypadku napisano, że kierowcy wieźli
wbagażnikach kanistry zbenzyną, którą wcześniej przemycili zRosji. Iże
zamierzali tym paliwem handlować. Iże to paliwo było powodem wybuchu
ipożaru. Dlatego zaraz po wypadku wmieście ludzie mówili, że kierowcy
to mordercy. Choć potem prokurator stwierdził bez żadnych wątpliwości,
że benzyny w autokarze napędzanym ropą wcale nie było, w gazetach
nigdy tego nie odwołano.
–Był dobrym mężemmówi żona tego, który prowadził.Dwadzieścia
róż, te zasuszone, które stoją na szafie, dał mi na okrągłą rocznicę ślubu.
Dwa dni przed śmiercią.
–Tata był nawet wMedjugorie– mówią dzieci.
–Był dobrym kierowcą.
–Ludzie go lubili, znali, prosili, żeby to on autobus prowadził.
–On nie zabił.
–To był wypadek.
–Tata zginął.
–Gdyby zależało to ode mnie, wolałbym, aby znalazła się tam jeszcze
jedna tablica, z nazwiskami kierowców uważa Tadeusz Truskolaski,
obecny prezydent Białegostoku.Przecież to była tragedia również dla ich
rodzin.
Jeśli rodziny kierowców wyrażą taką wolę, prezydent postara się, aby na
kapliczce umieszczono tablicę zich nazwiskami.
–My nie utylizujemy kościmówi profesor Jerzy Janica, szef Zakładu
Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Białymstoku. Bo to jest
drogie, trzeba by do Gliwic wysłać. Zostawiliśmy sobie kość tego pana, jest
wnaszych zbiorach muzealnych. Może ktoś będzie jej jeszcze potrzebował.
.
Reportaże powstały w latach 2002–2009 i poza Wściekłym psem po raz pierwszy były
publikowane w„Gazecie Wyborczej”.
Reportaż Atmosfera miłości powstał we współpracy z Małgorzatą Bujarą dziennikarką
zrzeszowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”.
Autorem rozmowy ze Zdzisławem Beksińskim dla miesięcznika „Literatura”, o której mowa
wreportażu Leży wemnie martwy anioł, był Remigiusz Grzela.
Nazwiska iimiona niektórych bohaterów zostały zmienione.